Dla nich to nie były tylko mecze o sławę, miejsce w historii, ale i o zupełnie przyziemne sprawy.
Dzięki pieniądzom, które zdobyli, dochodząc do półfinału LM, pewnie na jakiś czas odsunęli od klubu ryzyko bankructwa. To właściwie jedyna rzecz, jaka łączy robotniczy klub z Gelsenkirchen z pozostałymi półfinalistami – też jest zadłużony po uszy. Tylko w przeciwieństwie do Barcelony, Realu i Manchesteru na co dzień nie zarabia aż tyle, żeby być pewnym spłaty kolejnych rat.
Schalke jest z innego świata: do półfinału doszło pierwszy raz, mistrzem kraju nie było od ponad pół wieku. Teraz jest na dziewiątym miejscu i w następnej LM może zagrać tylko, jeśli wygra obecną. Ma w składzie tylko jednego piłkarza, który pojawia się w rankingach najlepszych na świecie na swojej pozycji i do którego ustawia się kolejka chętnych: bramkarza Manuela Neuera.
Pozostali to albo sławy u schyłku kariery, jak Raul i Christoph Metzelder, albo piłkarze na dorobku ze wszystkich stron świata: obrońcy Japończyk Atsuto Uchida i Hans Sarpei z Ghany, hiszpański pomocnik Jose Jurado – wychowanek Realu, ale tam był niechciany, a i w Atletico długo miał pod górę – brazylijski napastnik Edu, często mylnie brany za tego sławniejszego Edu, z przeszłością w Arsenalu i Valencii. Ale przeszłość tego to Bochum, Mainz i koreańskie Suwon Bluewings.
Tacy piłkarze wygrali grupę, w której były Lyon i Benfica, wiosną wyeliminowali Valencię, potem obrońcom tytułu z Interu strzelili siedem goli. Właściwie dlaczego nie mieliby wyeliminować też Manchesteru (pierwszy mecz 26 kwietnia w Gelsenkirchen, rewanż 4 maja)? Nikt im nie daje szans, ale przed poprzednimi rundami też nie dawał. Ani kiedy wygrywali w 1997 roku Puchar UEFA, będąc na 12. miejscu w Bundeslidze. Raul przyszedł tutaj latem, bo szukał klubu, w którym będzie mógł jeszcze poprawić swój rekord goli w Lidze Mistrzów – od środy ma ich 71 – ale chyba nawet on się nie spodziewał, że to będzie oznaczało taką fiestę jak po 2:1 w rewanżu z Interem.