Byli odważni, którzy próbowali pokonać Barcelonę jej bronią. Liczyli podania przy włączonym stoperze i patrzyli, kto dłużej utrzymuje się przy piłce. Czasami, jak Arsenal, wygrywali nawet jeden mecz, ale w rewanżu pokornie spuszczali głowę.
Sposobu na Barcelonę szukał też Jose Mourinho. Znalazł go już rok temu, gdy prowadzony przez niego Inter wybił jej z głowy piękny futbol w półfinale Ligi Mistrzów. Kiedy Wielki Destruktor – jak mówią o Portugalczyku ci, którzy wolą pięknie przegrywać, przyszedł pracować do Madrytu, postawiono przed nim dwa zadania: jak najwięcej trofeów i jak najlepszy styl. Próba pięknego stylu odbyła się jesienią na Camp Nou, kiedy Real przegrał 0:5. Po tamtej lekcji cele na Santiago Bernabeu zmodyfikowano. Mourinho, chociaż nie bez oporu współpracowników, postawił na swoim – w spotkaniach z Barceloną gwiazdy zagonione zostały do orki na ugorze. Taktycznym schematom podporządkowali się wszyscy i dlatego wczoraj zdobyli pierwsze trofeum dla Realu od 2008 roku – Puchar Króla.
Mourinho nie chciał na boisku spokoju, kazał swoim zawodnikom być jak najbliżej przeciwników. Pierwsza połowa wyglądała jak mecz West Hamu ze Stoke o utrzymanie w Premiership. Faul gonił faul, pretensje o brutalną grę dzieliły nawet 13 hiszpańskich mistrzów świata, którzy grali w obu drużynach. Dochodziło do spięć, blisko było bójki, nad wszystkim dość dobrze panował sędzia, który ani nie pozwolił na zbyt ostrą grę, ani nie bawił się w aptekarza przerywającego każdą akcję.
Ale o to chodziło Realowi, który na boisku w Walencji tak walczył, że aż krwawił. W ataku miotał się tylko osamotniony Cristiano Ronaldo, ale po drugiej stronie niewiele więcej do powiedzenia miał trójkąt MVP – czyli Messi, Villa i Pedro. Znowu jako defensywny pomocnik nie do przejścia był Pepe, Ricardo Carvalho grał tak, jakby nerwy zostawił w szatni.
Tyle że sił starczyło na 45 minut. W drugiej części rządziła Barcelona, Messi strzelił gola z minimalnego spalonego, a Pep Guardiola stał przy linii bocznej i tylko z uznaniem kiwał głową, wierząc, że za chwilę wygra siódmy finał w swoim trenerskim życiu (nie przegrał żadnego). Dwa razy nieprawdopodobnie obronił jednak Iker Casillas, a strzał Di Marii w ostatniej minucie i efektowna parada Pinto zapowiadały dogrywkę, w której Real złapie drugi oddech.