Gdyby ktoś zapomniał: w półfinale są jak zwykle cztery drużyny, a nie tylko Real z Barceloną. Od hiszpańskiej wojny trudno się oderwać, ale teraz jednak warto.
Gra Manchester United, który – z całym szacunkiem dla Realu – więcej znaczył ostatnio w Europie i w wygrywaniu z zimną krwią też nie jest gorszy. A za rywala będzie miał najbardziej nielogicznego półfinalistę: Schalke, cierpiętnika z Gelsenkirchen. Klub, który wycisnął więcej łez niż "Trędowata" i który do stereotypów o niemieckim futbolu pasuje jak pięść do nosa. Rzadko gra do końca, pieniądze się go nie trzymają, dalekosiężne plany nie są tu w stanie przetrwać jednego sezonu, sukcesy okazują się porażkami i odwrotnie.
Raul czeka na Real
Schalke ostatni raz było mistrzem, gdy jeszcze nie istniała Bundesliga. W 2001 już tańczyło po ostatniej kolejce, ale się okazało, że tytuł jednak zdobył Bayern, w doliczonym czasie. Nawet największy sukces Puchar UEFA z 1997 roku był doprawiony smutkiem, bo znienawidzona Borussia Dortmund zdobyła wtedy jeszcze lepszy puchar, wygrywając Ligę Mistrzów. Ale takim ten klub kochają kibice i w robotniczym Gelsenkirchen ta miłość jest po grób.
Schalke doszło do półfinału pierwszy raz. Zrobiło to w sezonie, w którym więcej było chaosu niż porządku. Zatrudniony na lata trener Felix Magath stracił pracę, bo zamiast wicemistrza Niemiec sprzed roku zamienić w potęgę, wszystko spaprał: pokłócił się najpierw z kibicami, potem z prezesem, a w końcu piłkarze pokłócili się z nim.
W Bundeslidze to się skończyło źle, Schalke utonęło w przeciętności. Ale jak się budziło na Ligę Mistrzów, to nie było wyzwań ponad siły: Valencię wyeliminowało w 1/8 finału jeszcze z Magathem, Inter w ćwierćfinale już z Ralfem Rangnickiem, sprowadzony latem Raul strzela gola za golem, marzy o kolejnym awansie i o tym, by w finale czekał jego Real.