Jest sympatycznym autokratą, napędzanym ambicją. Choć jakby nie miał ambicji i tylko żył dawną sławą, to też nic by się nie stało. Miejsca w historii nikt mu nie odbierze. Pozostanie tym, który przed meczami mundialu 1998 całował w łysą głowę Fabiena Bartheza, a w 1/8 finału złotym golem przerwał wojnę na wyniszczenie z Paragwajem.
Pewnie nie wszyscy nawet pamiętają, że nie całował Barteza przed każdym meczem: w finale nie mógł. W półfinale uderzył Slavena Bilicia i dostał czerwoną kartkę. Jedyną w karierze. Ale to jego roli nie umniejsza, w końcu Zinedine Zidane też przez czerwoną kartkę nie grał we wszystkich meczach. Dwa lata później Blanc zagrał w finale Euro 2000, zdobył złoto, trafił do jedenastki turnieju i zakończył karierę w reprezentacji.
Był liderem każdej szatni, do której wchodził, z czasem zaczęli go nazywać "Prezydentem". Francja ani razu nie przegrała, gdy mogła pod swoją bramką postawić ich czterech: Blanca z Marcelem Desailly, a po bokach Bixente Lizarazu i Liliana Thurama.
Blanc grał z elegancją, intuicją i ochotą na ruszanie do przodu. Nie zdarzył mu się sezon bez strzelonego gola. Nigdy nie był szybki, ale zawsze przychodził na czas. Czasami tylko to wyczucie chwili go zawodziło, i raczej poza boiskiem: nie może powiedzieć, że grał z Maradoną, bo przyszedł do Napoli, gdy Diego właśnie uciekał przed kontrolerami dopingowymi i narkotykowym śledztwem. Nie może też powiedzieć, że trenował u Johana Cruyffa, bo przyszedł do Barcelony za jego sprawą, ale akurat tego dnia, gdy Cruyffa zwolniono.
Narzekać jednak nie może. W Barcelonie trafił na Bobby'ego Robsona, a wcześniej i później na inne sławy: Aime Jacqueta w Montpellier i reprezentacji, Michela Platiniego w kadrze, Guya Rouxa w Auxerre, Marcello Lippiego w Interze. I wreszcie Aleksa Fergusona w Manchesterze, gdzie Blanc, nazywany tam Larry White, zakończył karierę i zdobył drugi tytuł mistrza kraju. Pierwszy wywalczył z Auxerre w 1996 roku.