Niby było się z czego cieszyć, ale chętnych brakowało. Trener Wisły Robert Maaskant przeszedł po meczu przez boisko z miną niemówiącą nic, a na konferencji narzekał na brutalność rywali. Patryk Małecki nie chciał przyjmować gratulacji.
Wisła zrobiła swoje. Wygrała na wyjeździe, nie tracąc gola. Nowi piłkarze, Michael Lamey, a zwłaszcza Ivica Iliev, pokazali, że warto było się o nich starać. Do tego rywal zagra w rewanżu (19 lipca) osłabiony, bo stracił swojego najsłynniejszego piłkarza, Jurisa Laizansa, wyrzuconego z boiska za drugą żółtą kartkę. Mistrz Polski może oglądać piątkowe losowanie III rundy z poczuciem, że to jemu, a nie piłkarzom Skonto, wybiorą tam przeciwnika. Ale nie ma mowy, by Wisła na tego następnego przeciwnika mogła czekać ze spokojem.
Za dużo jest jeszcze roztargnienia w obronie, za mało zrozumienia w ataku. Gdziekolwiek spojrzeć, nie wiadomo, czy szklanka do połowy pełna czy pusta. Wisła wygrała, ale gola musiał za nią strzelić Renars Rode, pokonując własnego bramkarza po tym, gdy piłkę mocno w pole karne podał Michael Lamey. Bardzo dobrze grający Maor Melikson często po prostu nie miał do kogo podać, a z boiska zniesiono go na noszach, ma złamany palec dłoni.
Wątpliwości można wyliczać długo. W pierwszej połowie mistrz Polski miał wszystko pod kontrolą, wówczas się wydawało, że żadna krzywda nie może mu się w Rydze stać. Dawno już żaden polski klub nie bawił się tak w europejskich pucharach kosztem rywala. Ale w drugiej połowie bywało, że Wisła igrała z ogniem. Zwłaszcza po tym, gdy na boisko weszli najpierw Fabinho, potem Bally Smart i Skonto przestało być zahukaną drużyną, która do przerwy strzelała tylko z daleka, bo na wbiegnięcie w pole karne brakowało śmiałości.
Kolejny rezerwowy, Kristaps Blanks, był pod koniec meczu sam przed bramkarzem Siergiejem Pareiką, bo zamyślił się środkowy obrońca Wisły Kew Jaliens. Na szczęście Blanks też chyba się zamyślił, bo wybrał najgorsze rozwiązanie i strzelił nad poprzeczką. Rywale grali już wtedy w osłabieniu.