- Wszyscy, byle nie Urugwaj – powiedział Diego Maradona, gdy go zapytano z kim chciałby zagrać w następnej rundzie. Był rok 1986, Maradona lepszy niż kiedykolwiek, Argentyna w drodze po mistrzostwo świata w Meksyku, a Urugwaj właśnie dostał od Danii sześciobramkowe lanie. Ale Diego wiedział, że to wszystko nieważne, Urugwaj zawsze jest dla Argentyny beczką prochu. W mundialu Maradona i koledzy jeszcze znaleźli na niego sposób, wygrali 1:0. Ale rok później w Copa America już nie i argentyńscy mistrzowie świata z turnieju u siebie odpadli przedwcześnie.
Tevez, symbol klęski
Dziś nad ranem posmakowali tego znowu: jak to jest mieć w składzie najlepszego piłkarza świata, turniej u siebie, i znów tylko się wstydzić. Minęło 18 lat bez żadnego tytułu dla Argentyny i miną trzy kolejne, następną szansą będzie dopiero mundial w 2014 (Puchar Konfederacji – 2013 – powaznie traktuje tak naprawdę tylko FIFA). I znów wszystko przez Urugwaj, małego sąsiada, który tyle razy już pogonił tych większych.
W Santa Fe „marzenie umarło", jak napisał po meczu „Clarin". Diego Forlan przyćmił Leo Messiego, Argentyna miała mnóstwo sytuacji, ale Urugwaj miał bramkarza Fernando Muslerę, który bronił w nieprawdopodobnych okolicznościach. Z daleka, z bliska, sam na sam z Higuainem, Messim i innymi. Strzał Carlosa Teveza zatrzymał stopą, dobitkę Gonzalo Higuaina klatką piersiową. To głównie dzięki niemu 1:1 z pierwszej połowy utrzymało się do końca meczu, a potem przez całą dogrywkę. I przyszły karne, a w nich Muslera, jak rok temu w ćwierćfinale z Ghaną, był najważniejszy. Obronił strzał Teveza, a właściwie to Tevez nie wytrzymał presji i strzelił w niego. Najbardziej lubiany piłkarz w Argentynie teraz będzie symbolem klęski. Co z tego, że to był mecz turnieju, że Argentyna 50 minut grała w przewadze, miała znakomite okazje i trzy razy więcej podań niż Urugwaj. Dla niej turniej się skończył, teraz zacznie się przeczołgiwanie trenera Sergio Batisty i wróci refren: mamy najlepszych piłkarzy, a nie mamy drużyny.
Chuck Norris z Urugwaju
Tyle, że ten refren jest nieprawdziwy. Dla Argentyny przyszedł czas zejścia na ziemię. Ma piłkarzy wielkich, ale jest ich zbyt mało jak na drużynę, od której się zawsze wymaga mistrzostwa świata. Z kim po te tytuły? Z obroną, dla której każda piłka przelatująca przez pole karne jest powodem do paniki? Z wiecznie nieskutecznym w godzinach próby Higuainem jako środkowym napastnikiem? W ćwierćfinale napastnik Realu wykorzystał jedną okazję, wyrównał uderzeniem głową po pięknym podaniu Messiego. Ale powinien strzelić Urugwajczykom trzy albo cztery gole.
Muslera i Forlan to dwaj bohaterowie którzy przychodzą do głowy od razu, ale było ich w Urugwaju więcej. Choćby Egidio Arevalo Rios, ruchoma tarcza, którą drużyna osłaniała się od Messiego, Luis Suarez, który każdemu kto go próbował pilnować zapewniał żółtą kartkę, aż w końcu tuż przed dogrywką za drugą żółtą po faulu na nim wyleciał z boiska Javier Mascherano. Bohaterem, dobrym i złym, był też Diego Perez, czyli Chuck Norris urugwajskiego futbolu. Perez to brutal w tradycyjnym urugwajskim stylu – w końcu tej reprezentacji od dziesięcioleci towarzyszy trzask kości – ale taki którego nie sposób nie lubić. Częściej niż po imieniu mówią o nim „Ruso", czyli Rosjanin, krąży o nim tysiąc dowcipów, na wzór Norrisa, a Perez swój wizerunek łamignata ogrywa w reklamach. Ale Ruso to też świetny piłkarz, niedawno Ligue 1 (Monaco), dziś Serie A (Bologna), w reprezentacji tworzący z Arevalo Riosem parę nie do przepchnięcia w pomocy. A że gdy Urugwaj gra z Argentyną często dzieją się rzeczy dziwne, Perezowi udało się strzelić bramkę, choć przez 10 lat gry w kadrze nie dał się poznać jako ten, który uderzyć w stronę bramki potrafi.