W derbach Zagłębia Ruhry stawką jest, którzy ludzie pracy będą mogli nosić głowę wyżej.
– Te mecze to najbardziej elektryzująca rzecz na ziemi – mówi piłkarz Borussii Kevin Grosskreutz i dodaje, że jeśli jego syn zostałby kibicem Schalke, oddałby go do domu dziecka. Grosskreutz jest głosem ludu: jeszcze dwa lata temu siedział na trybunie najgłośniejszych fanów Borussii.
Klub z knajpy
Po ostatnim sezonie klub z Dortmundu nazwano niemiecką wersją Barcelony. Kilka lat temu cudem uratowany od bankructwa, nauczył się tanio kupować i szybko przystosowywać do swojego systemu mało znanych piłkarzy. W tym Polaków: Łukasza Piszczka, Jakuba Błaszczykowskiego i Roberta Lewandowskiego.
Kiedy w 1909 roku w jednej z dortmundzkich knajp członkowie katolickiej organizacji integrującej imigrantów zza Odry z miejscowymi protestantami zakładali klub, otworzyli szeroko bramy dla piłkarzy z polskimi nazwiskami pochodzących z Prus Wschodnich czy Nadrenii. Alfred Kielbassa i Alfred Niepieklo należeli do najlepszych. Jeszcze przed wojną grał tu Marian Brzezinski, dużo później: Joachim Siwek czy Tadeusz Krafft. Teraz naszych piłkarzy do Zagłębia Ruhry sprowadza się za pieniądze i dla pieniędzy (całkiem niedawno grał też w Borussii Euzebiusz Smolarek), kiedyś przyjeżdżali tutaj sami: do kopalń.
Błaszczykowski ostatnio leczył kontuzję i nie wiadomo, czy zagra w sobotę. Zresztą nawet gdyby był w pełni zdrowy, mogłoby dla niego zabraknąć miejsca w składzie. Lewandowski także ma w ataku silną konkurencję. Nietykalny jest tylko Piszczek, uznany za najlepszego prawego obrońcę ligi w ostatnim sezonie.