Zdjęcia z mistrzowskiej fety, gdy 23-letni Kevin Grosskreutz ledwo utrzymywał równowagę, rozbawiły całe Niemcy. Niektórych bawiło też to, co mówił („Jeśli mój syn zostałby kibicem Schalke, musiałbym chyba oddać go do domu dziecka"). Przed meczem o Superpuchar, który był kolejną okazją do starcia ze znienawidzonym rywalem, Grosskreutz zrobił wszystko, by grać pod jak największą presją. I jej nie wytrzymał.
Schalke i Borussię dzieli 37 kilometrów i lata udowadniania sobie, która część Zagłębia Ruhry jest lepsza. – To, że Schalke jest klubem biedoty, a Borussia klasy średniej, jest już mitem. Ani biedota nie gra na takim stadionie jak w Gelsenkirchen, ani klasa średnia nie dopinguje tak jak w Dortmundzie. Zostały stereotypy – mówi Tomasz Wałdoch, przez lata kapitan Schalke, teraz trener drużyny U-17.
Grosskreutz w stereotypy wpisał się jednak z przyjemnością. Przez lata chodził na trybunę najbardziej zagorzałych kibiców Borussii, jednocześnie trenując w drużynach młodzieżowych. Gdy dostał szansę gry, wykorzystał ją w 100 procentach, ale nie zapomniał o nauce z trybuny za bramką.
Derby są ważniejsze niż wszystko inne. Gdy w sobotę po bezbramkowym remisie na stadionie w Gelsenkirchen Grosskreutz podchodził do strzału w trzeciej serii rzutów karnych, trybuny aż trzęsły się od gwizdów. Strzelił źle i Ralf Fahrmann obronił. Niedługo później pomylił się także nowy nabytek Borussii Ivan Perisić i mistrzowie zaczęli nowy sezon od porażki.
Borussia od 14. na mecie poprzedniego sezonu Schalke była dużo lepsza, ale nie potrafiła wykorzystać żadnej z wielu okazji. Dwie całkiem niezłe zmarnował Robert Lewandowski, który pod nieobecność Lucasa Barriosa grającego dzień później z reprezentacją Paragwaju w finale Copa America na początku sezonu dostał miejsce w pierwszym składzie.