Jeden z komentatorów napisał po pierwszym meczu Superpucharu (rewanż w środę o 23 w Barcelonie, transmisja TVP 1), że piłkarze Realu darowali Barcelonie życie. Ale to była łaskawość mimo woli. Żadna zasługa, raczej gapiostwo i naiwność.
Byli tak blisko pierwszego w erze Pepa Guardioli zwycięstwa nad Barceloną w Madrycie. Ale dalej muszą cierpieć swoje męki. Zwycięstwo uciekło, w pewnym momencie tak daleko, że trzeba było ratować remis.
Kiedy ma się udać, skoro nie wyszło w niedzielę? Grali przeciw Barcelonie powłóczącej jeszcze nogami po kiepsko zorganizowanym promocyjnym tournee, osłabionej nieobecnością w pierwszym składzie Xaviego, Pique, Sergio Busquetsa, Carlesa Puyola (Xavi i Pique weszli w drugiej połowie), bladej i pozbawionej pomysłów na atakowanie. Piłkarze Jose Mourinha nie pamiętają już pewnie, kiedy ostatni raz zapędzali Barcę w róg z taką łatwością i kiedy mogli powiedzieć po meczu z nią: to my graliśmy, a oni tylko strzelali.
Nie dali się mistrzom Hiszpanii wydostać z obrony przez pierwsze pół godziny, potem też mieli przewagę. Ale mieć przewagę, a mieć kontrolę to jednak coś innego. Różnica jest mniej więcej taka, jak między Karimem Benzemą w formie i Leo Messim bez formy.
Odchudzony Benzema na początku meczu szalał między obrońcami, to on podawał przy golu Mesuta Oezila w 13. minucie, ale wszystkie swoje szanse na bramki zmarnował. A Messi snuł się po boisku w nastroju urlopowym, piłka rzadko do niego trafiała. Ale wystarczyło tych podań, by zapewnić Barcelonie dwie bramki. Najpierw Argentyńczyk podał do Davida Villi, a ten fantastycznym strzałem z lewej strony pola karnego w prawy róg wyrównał . Potem Messi dostał piłkę w prezencie od zderzających się ze sobą i potykających obrońców Realu i nie dał szans Ikerowi Casillasowi. Na początku drugiej połowy wyrównał Xabi Alonso.