Bramka zostanie zapamiętana, bo była pierwszą polską w LM od dwóch lat i była bardzo ładna: Lewandowski (rozegrał cały mecz, podobnie Łukasz Piszczek) po podaniu Mario Goetzego przyjął piłkę w niewygodnej pozycji i strzelił z linii pola karnego, przy słupku.
Ten gol dał Borussii wyrównanie, wydawało się, że może wepchnie ją wreszcie w Lidze Mistrzów na właściwy tor. Ale skończyło się jak zwykle. Mistrz Niemiec pozostaje tej jesieni w Europie drużyną wielkich serc i pustych rąk. Gra ładnie, walczy do końca, piłka go lubi, ma przewagę. Ale dało to do tej pory tylko jeden punkt, ledwo uratowany w meczu z Arsenalem.
Borussia spadła właśnie na ostatnie miejsce w grupie F, szanse na awans zachowuje nadal głównie dzięki wczorajszej porażce Marsylii u siebie z Arsenalem 0:1. Każdy jej mecz w LM wygląda tak samo: Borussia swoje okazje do strzelenia gola marnuje – wczoraj niezrozumiałe decyzje podejmował Shinji Kagawa, w 66. minucie zmienił go Kuba Błaszczykowski i też zaczął od zmarnowania dobrej okazji – a rywalowi daje gole w prezencie.
„Frankfurter Allgemeine Zeitung" napisała po spotkaniu w Pireusie, że obrona mistrzów Niemiec przyłączyła się do greckiego strajku generalnego. Dwa pierwsze gole dla Olympiakosu padły po korowodach błędów: ktoś pozwolił rywalowi podać, ktoś skoczył za nisko i nie w porę, ktoś się zagapił. Wszystko, co mogło pójść nie tak, poszło. Najpierw wykorzystał to Niemiec Jose Holebas, potem Algierczyk Rafik Djebbour. Trzeci gol, Francoisa Modesto po rzucie wolnym, też był spokojnie do uniknięcia. Środkowy obrońca Neven Subotić sprawiał chwilami wrażenie, że w polu karnym nie szuka piłki, tylko miejsca, w którym mógłby się znowu efektownie wywrócić.
Borussia cierpi, ale może być jeszcze gorzej: można jak wczoraj Marsylia zanudzić kibiców toporną grą, kalkulowaniem, brakiem odwagi, a i tak zostać z niczym, tracąc gola w ostatniej chwili. Aaron Ramsey zdobył jedyną bramkę w doliczonym czasie. Wojciech Szczęsny nie miał okazji do wykazania się.