Od kilku lat wiedzieliśmy, że nadchodzą, teraz można ogłosić: już są i się rozsiedli. Ostatnich kilkanaście miesięcy to był ich czas. Minął rok, od kiedy zdobyli prawo zorganizowania mundialu 2022 na katarskich stadionach. Szampany strzeliły, marsz trwa.
Idą z Kataru, ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, z Arabii Saudyjskiej, z Jordanii. Podbijają futbol z każdej strony, każdym sposobem: przejmowaniem udziałów, umowami sponsorskimi, wielkimi budżetami na transfery, kontraktami na prawa telewizyjne i akcjami charytatywnymi. Są wszędzie tam, gdzie brakuje gotówki albo pomysłu na dalsze trwanie.
Zdobyli nawet Paryż, fundusz Qatar Sports Investment wykupił pogrążone w kryzysie Paris Saint Germain i zbiera tam gwiazdy (Davidowi Beckhamowi proponuje właśnie 800 tysięcy euro miesięcznej pensji). Odbili też z rąk Canal+ i TF1 prawa do pokazywania we Francji Ligi Mistrzów. Kupiła je katarska al Dżazira, która ma też część praw do ligi francuskiej i jest faworytem w wyścigu o pokazywanie Francuzom Euro 2012.
Na południu Hiszpanii wylądowali już latem 2010 r., gdy szejk Abdullah z Kataru przejął za 36 mln euro niemal całość udziałów w Malaga CF. Pół roku później stanęli u bram Barcelony, podpisując z najlepszą drużyną świata kontrakt na umieszczenie na jej koszulkach reklamy Qatar Foundation.
Przez 112 lat istnienia klubu Barcelona wzięła pieniądze za reklamę na koszulkach tylko raz, podczas krótkiego japońskiego tournée w 1990 roku. Ale oferta z Kataru była zbyt dobra, by ją mógł odrzucić klub zadłużony na blisko pół miliarda euro: 170 mln euro za pięć lat, i to nie za reklamę firmy, tylko charytatywnej fundacji zajmującej się m.in. edukacją i zarządzanej przez żonę katarskiego emira.