Najlepiej by Realowi zrobiło, gdyby można było chwilę poudawać, że Gran Derbi to nic takiego, że w zderzeniu z Barceloną wszech czasów drużyna Jose Mourinho niczego nie musi.
Ale musi, po to sobie sprawiła najgłośniejszego trenera, najdroższego piłkarza świata, zamieniła Santiago Bernabeu w dwór książąt portugalskich, Gran Derbi w mecze Mourinho kontra Barcelona, i Cristiano Ronaldo kontra świat niepotrafiący się poznać na jego wdzięku. To rządy tak silnej ręki, że jak chmurny Jose powie w najbliższych dniach, że Pepe w środowym meczu nie był chamem, był tylko ofiarny, a na rękę Leo Messiemu nadepnął niechcący, to każdy pracownik klubu będzie musiał w tę wersję brnąć.
Jaka władza, takie wymagania. Od Mourinho oczekujemy więcej. A dostajemy coraz mniej. Już wszystkie sposoby zawiodły. Gdy Real jest odważny, przegrywa z Barceloną 0:5. Gdy jest bojaźliwy, przegrywa jak w Pucharze Króla: to było 1:2, które zawstydza bardziej niż 0:5.
„Od dziesięcioleci Real nie zagrał futbolu tak stęchłego" – znęca się nad przegranymi „El Pais". Mourinho zakazał ryzyka, zaryglował pomoc Pepem i Lassem Diarrą, wystawił Hamita Altintopa zamiast zapędzającego się pod bramkę Marcelo. I w ten sposób najpierw związał sobie ręce, a potem jeszcze sobie sam podstawił nogę.
Poza piękną akcją Ronaldo, która dała prowadzenie, nie było ataków ani kontrataków. Altintop był najlepszym dryblerem tej drużyny, to wiele mówi. Real wpadł w nerwicę: sam się w tym meczu wyrzekł dobrego futbolu i nie mógł go znieść u Barcelony, która na Santiago czuje się swobodnie jak gospodarz. Z siedmiu meczów w Madrycie Pep Guardiola wygrał jako trener pięć, nie przegrał żadnego.