Piłkarz od szyi w górę
W piłkę grał przeciętnie. Najpierw był napastnikiem, potem pomocnikiem, w końcu środkowym obrońcą. Cały czas na miarę drugiej ligi. „Dobrze grałem głową, ale od szyi w dół było dużo gorzej" – wspomina. Jedenaście lat kopał w Mainz, klubie ubogim, ale z szefami, którzy lubią eksperymenty. Tam spotkał trenera Wolfganga Franka, który do niemieckiego futbolu, zapatrzonego w grę z libero i szukającego kolejnych wcieleń Beckenbauera, odważył się wprowadzić obronę strefową a la Milan Arrigo Sacchiego.
Ćwiczyli to godzinami, dyskutowali, wychodziło różnie. Trenera zwolniono, drużyna osuwała się do trzeciej ligi, a szefowie wybrali ucieczkę do przodu: takiej taktyki nauczy piłkarzy tylko ten, kto sam jej się uczył razem z nimi. Kloppo, zostań trenerem.
Zgodził się. Uratował zespół od spadku, potem wprowadził do Bundesligi, spadł z niej, ale nikt go za to nie winił. Gdy odchodził do Borussii, przyszło na jego pożegnanie 20 tysięcy kibiców, a on wskoczył na płot przy boisku i płakał. Trenerem został z dnia na dzień, ale przygotowywał się do tego od dawna. Jak do wszystkiego. Kiedyś jako nastolatek przeniósł się ze swojego rodzinnego Glatten w Szwarcwaldzie do Badenii Wirtembergii, do TuS Ergenzingen, bo ten klub słynął ze szkolenia młodzieży. Jako piłkarz studiował na uniwersytecie we Frankfurcie, by szybciej zostać trenerem. Jako młody trener przyszedł pewnego dnia ze swoim prawnikiem do Marka Kosicke, który wtedy jeszcze pracował dla Nike. – Chciałbym mieć umowę reklamową z tą firmą – oświadczył. Nie oczekiwał wielkich pieniędzy, tyle żeby wystarczyło na prawnika. Chciał dać sygnał innym: patrzcie, taka firma na mnie zwróciła uwagę, walczcie o mnie.
Idiotów unikam
Dziś reklamodawcy stoją do niego w kolejce (zachwalał już ubezpieczenia, banki, ale też klej do tapet i plastry nikotynowe – papierosy to jego słabość), a Kosicke jest jednym z najbardziej wziętych agentów. Reprezentuje Kloppa, reprezentował Jensa Lehmanna, jego wspólnikiem jest menedżer reprezentacji Niemiec Oliver Bierhoff. Kiedyś podczas wspólnej kolacji zgadali się, że wszyscy byli gospodarzami klasy.
To oni, prymusi z mieszczańskich domów: Klopp z rodu piwowarów i kaletników, Bierhoff, syn menedżera wielkiego koncernu energetycznego, ale też Juergen Klinsmann z rodziny piekarzy i Joachim Loew, syn zduna, zaserwowali kilka lat temu niemieckiej piłce rewolucję. Pod hasłem: wychodzimy z grajdołu, koniec walki samców alfa, niemiecki futbol to ma być młodość, równość, odwaga. Ma być światowo i pięknie.
Taka jest reprezentacja, taka Borussia. Klopp ulepił ją na swoje podobieństwo. Ma kilka zasad, od których nie odstąpi. Futbol jest dla widzów, nie tylko dla wyników. Szuka piłkarzy pazernych na wygrywanie, gotowych, by być ciągle w ruchu. W czasie meczu mają wszyscy przebiec minimum 120 kilometrów, odbierać piłkę rywalowi jak najbliżej jego pola karnego, a akcję bramkową przygotować sobie, jeszcze zanim piłkę przechwycą. – Mamy być jak szerszenie, ale nie takie, które żądlą gdzie popadnie. Najpierw rywala związujemy, potem żądlimy – tłumaczy. Drużyna to ma być grupa przyjaciół, którzy prędzej ratując na boisku kolegę złapią kontuzję, niż go zostawią na lodzie.