To był mecz sezonu w Lidze Mistrzów, a może nie tylko w niej. Półtorej godziny czystego szaleństwa, bohaterów, którzy stawali się winowajcami i na odwrót. Ale też półtorej godziny coraz większej bezradności Barcelony, okupującej pole karne Chelsea bez żadnego pomysłu, jak pokonać Petra Cecha, bez planu B.
Pod koniec tego oblężenia brakowało już odważnych, którzy strzeliliby na bramkę, zamiast podawać sobie piłkę w nieskończoność. Ale co tu się dziwić brakowi odwagi: skoro nawet Leo Messi nie trafia z karnego, to komu ma się udać? Strzelił na początku drugiej połowy (Cesca Fabregasa faulował wtedy w polu karnym Didier Drogba) w poprzeczkę, a wcześniej, z akcji, w słupek. Licząc z pierwszym meczem na Stamford Bridge, szanse Barcelony na finał odbijały się od słupków i poprzeczek cztery razy.
Nie do wiary, że udało się to wszystko zmieścić w jeden wieczór: zmarnowane okazje, kontuzje, absurdalny faul, którym John Terry wyrzucił się z boiska, zmarnowany karny, Messiego rzucającego się do gardła Frankowi Lampardowi, wreszcie – wyrok na najlepszą drużynę ostatnich lat. Wyrok z ręki Chelsea broniącej się na Camp Nou w dziesiątkę jak Inter Jose Mourinho dwa lata temu. Ale jeszcze lepszej od niego – bo potrafiła odpowiedzieć Barcelonie bramkami i z 0:2 wyrównać na 2:2. Ostatni akord był godny wieczoru, gdy wszystko stanęło na głowie: w doliczonym czasie Fernando Torres przebiegł przez połowę Barcelony, na której został sam z Victorem Valdesem, i wbił piłkę do bramki.
Działa się na Camp Nou historia, ale do rajdu Torresa, wprowadzonego na boisko chwilę wcześniej, wiele razy się wydawało, że jednak ta historia Barcelonę ułaskawi. Że stanie się coś, co Pepa Guardiolę i jego magików przepchnie do finału. Że może znów się pojawi Andres Iniesta i strzeli, gdy już wszyscy stracili wiarę, jak trzy lata temu na Stamford Bridge. Ale ułaskawienia nie było. To nie ta Barcelona, nie ta Chelsea, nie ten Iniesta.
On zresztą swoje wczoraj zrobił, strzelił w pierwszej połowie gola na 2:0, po którym się wydawało, że wszystko jest rozstrzygnięte. Barca była wówczas w finale. Chelsea – wciąż w szoku po czerwonej kartce dla Terry'ego, który w 37. minucie, tuż po golu Sergio Busquetsa na 1:0, postanowił wyrównać jakieś rachunki z Alexisem Sanchezem i z dala od piłki potraktował go kolanem w plecy, co zauważył sędzia boczny.
Tak Chelsea straciła drugiego środkowego obrońcę, bo pierwszy, Gary Cahill, zszedł z kontuzją już na początku meczu. Barcelona też musiała zrobić szybko zmianę, bo Gerard Pique, ogłuszony przez Victora Valdesa w przypadkowym starciu, wrócił do gry tylko na chwilę, potem pojechał do szpitala.
Terry nie zagra w finale w Monachium. Nie tylko on, Chelsea wykrwawiła się, walcząc o awans. Żółte kartki eliminujące ich z finału zobaczyli Ramires, Branislav Ivanović, Raul Meireles. Ale oni, w przeciwieństwie do Terry'ego, zostali bohaterami. Ivanović z Jose Bosingwą grali razem w środku obrony pierwszy raz, a podołali. Raul Meireles był w pomocy cierniem dla wszystkich gwiazd Barcelony. A Ramires strzelił najważniejszego gola półfinału.
Niedługo przed przerwą, po podaniu Lamparda – i tuż po kartce, która zabrała mu finał – ruszył z kontratakiem i pięknie przelobował Valdesa. Było 2:1, dające awans Chelsea, a Barcelona wpadła w błędne koło, z którego nie potrafiła się już wyrwać. Czy to koniec tej drużyny, czy tylko głęboki kryzys? Cokolwiek się stanie, zasłużyła przez te trzy lata, żeby ją pożegnać ukłonem, nie drwinami.