Jedna jest tylko większość w Niemczech, która przetrwa wszystkie mury i podziały: większość nienawidząca Bayernu. Ossi i Wessi śpiewają burżujom z Monachium: „Ściągniemy wam te skórzane portki!", a Allianz Arenę nazywają Arroganz Areną i życzą im wszystkim jak najgorzej. Tym gwiazdeczkom, którym się poprzewracało w głowach od samego transferu do Bawarii, temu strasznemu Ulemu Hoenessowi, który szybciej mówi, niż myśli, tym kolonizatorom z Bawarii, którzy całą Bundesligę chcieliby trzymać w swoim portfelu.
Wszyscy wiedzą, co to za jedni: fuksiarze z przyszywaną tradycją, z kibicami głównie spod miasta, bo prawdziwy monachijczyk woli zgnić z TSV 1860 w drugiej lidze, niż klaskać Bayernowi. Tyle meczów wygrali szczęśliwie i niezasłużenie (co się w Niemczech nazywa „Bayern-Dusel"), tyle charakterów zepsuli milionowymi pensjami. Gdyby buta i samouwielbienie mogły latać, to odfrunęliby już dawno razem ze swoim podświetlanym stadionem.
Sukcesy sobie kupują, nie umieją przegrywać, są tak wyniośli, że aż się proszą, by ich obśmiać. Wszystko mogą mieć, nawet podziw, ale sympatii – nie dostaną. Zresztą jak ktoś zdobywał mistrzostwo Bundesligi 22 razy, Puchar Europy cztery razy i 29 z 30 ostatnich sezonów kończył z nadwyżką w kasie, to po co mu jeszcze sympatia?
My to my
Od lat wszystkie zażalenia na niemiecki futbol płyną pod jeden adres: Saebener Strasse 51, Monachium. Stamtąd, mówią, idzie zaraza. Oderwanie od korzeni, zaprzedanie mamonie, egoizm. Bayern ma być jak krzywe zwierciadło wyciągające wszystkie wady Niemców: rozpieszczeni dobrobytem, zbyt głośni, pouczający, że inni nie są tak gospodarni, uzależnieni od „Bilda". Na jego łamach przeżywający swoje kłótnie, miłości i zdrady, stąd „FC Hollywood". Przekonani, że im się wszystko należy.
Bo „My to my" – „Mia san Mia", jak o sobie w bawarskim dialekcie mówią kibice Bayernu. A klubowa święta trójca wciela to w życie: Hoeness i Karl-Heinz Rummenigge rządzą, cesarz Franz Beckenbauer panuje. I tak od wielu lat. Można się pogubić, który z nich jest aktualnie prezesem, który dyrektorem, który siedzi w radzie nadzorczej. Każdy był mistrzem świata lub Europy, tylko Hoeness nie wygrał z Bayernem Pucharu Europy i nie ma Złotej Piłki dla najlepszego piłkarza Europy. Beckenbauer i Rummenigge zebrali po dwie. Każdy z nich ma ego niemieszczące się w drzwiach, niewyparzony język i miliony na koncie.
Dla prawicy to podejrzani kosmopolici. Dla lewicy – kapitalistyczne diabły. Bohater maja '68 Daniel Cohn-Bendit tworzył kilka lat temu w Niemczech „Allianz gegen Franz": akcję przeciw Beckenbauerowi, by nie został szefem UEFA, bo przecież coś mu się musi w życiu nie udać. Jeden z niemieckich satyryków słowa „Hoeness!" używał jako przekleństwa. „Die Toten Hosen" w szyderczym hymnie „Bayern", który w 2000 r. podbijał niemieckie listy przebojów, śpiewali: „Jak ciężki by był mój los, nigdy nie przejdę do Bayernu. Uli Hoeness stanie na mojej wycieraczce, a ja nie otworzę. Jakich trzeba mieć rodziców, jakim trzeba być zepsutym, żeby podpisać kontrakt z taką gównianą drużyną". I tak dalej. A Bayern przy tym refrenie niedługo później zabierał Schalke mistrzostwo Bundesligi 2001 golem w ostatniej minucie sezonu i pokonywał w rzutach karnych Valencię w finale Ligi Mistrzów. Bo śpiewać każdy może. Trudniej znaleźć piłkarza, który nie otworzył, gdy Hoeness stanął na wycieraczce.
Twarz Jeremiesa
Ale nie taki ten klub oczywisty, jak go malują. Swoje grzechy ma: z finansowej przewagi korzysta bez umiaru. Ale w środę awansował do finału Ligi Mistrzów z sześcioma wychowankami w składzie (Lahm, Alaba, Badstuber, Mueller, Schweinsteiger, Kroos). Tylu miała Barcelona, gdy pierwszy raz wygrywała LM pod ręką Pepa Guardioli. Wszyscy wychwalają szkółki Ajaksu i Barcy za to, że ich drużyny, od najmłodszej do najstarszej, grają w tym samym ustawieniu, ale w Monachium od dawna robią to samo. A i Bayern-Dusel, ta legendarna bawarska zdolność do zamieniania porażek w zwycięstwa, to po części mit. Drużyna grała w ośmiu finałach Pucharu Europy (ostatni raz dwa lata temu z Interem) i cztery z nich przegrała, w tym ten najsłynniejszy, horror na Camp Nou, gdy Manchester United wyrwał jej puchar dwoma golami w ostatnich minutach. Naprawdę, szczęściarze.