Święte cesarstwo Bayernu

Znów jest w finale Ligi Mistrzów: piłkarski cud gospodarczy z Bawarii, butne FC Hollywood. Klub wielki, irytujący i niezrozumiany

Publikacja: 30.04.2012 01:17

Od lewej: Franz Beckenbauer, Karl-Heinz Rummenigge i Uli Hoeness. Święta trójca rządząca Bayernem

Od lewej: Franz Beckenbauer, Karl-Heinz Rummenigge i Uli Hoeness. Święta trójca rządząca Bayernem

Foto: Imago Sportfotodienst/EAST NEWS

Jedna jest tylko większość w Niemczech, która przetrwa wszystkie mury i podziały: większość nienawidząca Bayernu. Ossi i Wessi śpiewają burżujom z Monachium: „Ściągniemy wam te skórzane portki!", a Allianz Arenę nazywają Arroganz Areną i życzą im wszystkim jak najgorzej. Tym gwiazdeczkom, którym się poprzewracało w głowach od samego transferu do Bawarii, temu strasznemu Ulemu Hoenessowi, który szybciej mówi, niż myśli, tym kolonizatorom z Bawarii, którzy całą Bundesligę chcieliby trzymać w swoim portfelu.

Wszyscy wiedzą, co to za jedni: fuksiarze z przyszywaną tradycją, z kibicami głównie spod miasta, bo prawdziwy monachijczyk woli zgnić z TSV 1860 w drugiej lidze, niż klaskać Bayernowi. Tyle meczów wygrali szczęśliwie i niezasłużenie (co się w Niemczech nazywa „Bayern-Dusel"), tyle charakterów zepsuli milionowymi pensjami. Gdyby buta i samouwielbienie mogły latać, to odfrunęliby już dawno razem ze swoim podświetlanym stadionem.

Sukcesy sobie kupują, nie umieją przegrywać, są tak wyniośli, że aż się proszą, by ich obśmiać. Wszystko mogą mieć, nawet podziw, ale sympatii – nie dostaną. Zresztą jak ktoś zdobywał mistrzostwo Bundesligi 22 razy, Puchar Europy cztery razy i 29 z 30 ostatnich sezonów kończył z nadwyżką w kasie, to po co mu jeszcze sympatia?

My to my

Od lat wszystkie zażalenia na niemiecki futbol płyną pod jeden adres: Saebener Strasse 51, Monachium. Stamtąd, mówią, idzie zaraza. Oderwanie od korzeni, zaprzedanie mamonie, egoizm. Bayern ma być jak krzywe zwierciadło wyciągające wszystkie wady Niemców: rozpieszczeni dobrobytem, zbyt głośni, pouczający, że inni nie są tak gospodarni, uzależnieni od „Bilda". Na jego łamach przeżywający swoje kłótnie, miłości i zdrady, stąd „FC Hollywood". Przekonani, że im się wszystko należy.

Bo „My to my" – „Mia san Mia", jak o sobie w bawarskim dialekcie mówią kibice Bayernu. A klubowa święta trójca wciela to w życie: Hoeness i Karl-Heinz Rummenigge rządzą, cesarz Franz Beckenbauer panuje. I tak od wielu lat. Można się pogubić, który z nich jest aktualnie prezesem, który dyrektorem, który siedzi w radzie nadzorczej. Każdy był mistrzem świata lub Europy, tylko Hoeness nie wygrał z Bayernem Pucharu Europy i nie ma Złotej Piłki dla najlepszego piłkarza Europy. Beckenbauer i Rummenigge zebrali po dwie. Każdy z nich ma ego niemieszczące się w drzwiach, niewyparzony język i miliony na koncie.

Dla prawicy to podejrzani kosmopolici. Dla lewicy – kapitalistyczne diabły. Bohater maja '68 Daniel Cohn-Bendit tworzył kilka lat temu w Niemczech „Allianz gegen Franz": akcję przeciw Beckenbauerowi, by nie został szefem UEFA, bo przecież coś mu się musi w życiu nie udać. Jeden z niemieckich satyryków słowa „Hoeness!" używał jako przekleństwa. „Die Toten Hosen" w szyderczym hymnie „Bayern", który w 2000 r. podbijał niemieckie listy przebojów, śpiewali: „Jak ciężki by był mój los, nigdy nie przejdę do Bayernu. Uli Hoeness stanie na mojej wycieraczce, a ja nie otworzę. Jakich trzeba mieć rodziców, jakim trzeba być zepsutym, żeby podpisać kontrakt z taką gównianą drużyną". I tak dalej. A Bayern przy tym refrenie niedługo później zabierał Schalke mistrzostwo Bundesligi 2001 golem w ostatniej minucie sezonu i pokonywał w rzutach karnych Valencię w finale Ligi Mistrzów. Bo śpiewać każdy może. Trudniej znaleźć piłkarza, który nie otworzył, gdy Hoeness stanął na wycieraczce.

Twarz Jeremiesa

Ale nie taki ten klub oczywisty, jak go malują. Swoje grzechy ma: z finansowej przewagi korzysta bez umiaru. Ale w środę awansował do finału Ligi Mistrzów z sześcioma wychowankami w składzie (Lahm, Alaba, Badstuber, Mueller, Schweinsteiger, Kroos). Tylu miała Barcelona, gdy pierwszy raz wygrywała LM pod ręką Pepa Guardioli. Wszyscy wychwalają szkółki Ajaksu i Barcy za to, że ich drużyny, od najmłodszej do najstarszej, grają w tym samym ustawieniu, ale w Monachium od dawna robią to samo. A i Bayern-Dusel, ta legendarna bawarska zdolność do zamieniania porażek w zwycięstwa, to po części mit. Drużyna grała w ośmiu finałach Pucharu Europy (ostatni raz dwa lata temu z Interem) i cztery z nich przegrała, w tym ten najsłynniejszy, horror na Camp Nou, gdy Manchester United wyrwał jej puchar dwoma golami w ostatnich minutach. Naprawdę, szczęściarze.

Bayern rzeczywiście nieczęsto wygrywał pięknie i z klasą. Miewał twarz Jensa Jeremiesa, Steffana Effenberga, Carstena Janckera. Bywał małostkowy i mściwy, jak wtedy gdy towarzyski mecz na zakończenie kariery Johana Cruyffa (pierwsze zakończenie, były następne) zamienił w rzeź niewiniątek: wygrał z Ajaksem 8:0, a Cruyff się popłakał. To był odwet za całe lata 70., gdy Bayern najpierw Ajaksowi ustępował, a potem też zdobył trzy Puchary Europy z rzędu, ale traktowano go jak bandę uzurpatorów, którzy się zamachnęli na rządy artystów z Amsterdamu. Podobnie było w tamtym czasie z rywalizacją z Borussią Moenchengladbach w Bundeslidze. Borussię wszyscy mieli za Piękną, a Bayern za Bestię.

Jemu po prostu nigdy nie było pisane cmokanie kibiców, jaki jest piękny i romantyczny. On budził podziw podszyty strachem. Jak to słynne „Mon Dieu, Rummenigge!", wyszeptane przez prezydenta Francois Mitterranda, gdy gwiazda Bayernu szykowała się do wejścia na boisko podczas meczu Francja – Niemcy.

Przez piłkarzy, dla piłkarzy

I tak się winy i zasługi tego klubu ciągle przeplatają. Brał pod stołem grube miliony od telewizyjnego imperium Leo Kircha w zamian za zgodę na centralizację praw do Bundesligi. Ale gdy Borussia Dortmund bankrutowała, to Bayern pożyczył jej dwa miliony euro na przetrwanie. Sąsiadów z TSV też był gotowy ratować pożyczką.

Prezes Hoeness jednego tygodnia chlapnie coś, jak niedawno o Borussii, drużynie „bez choćby jednego piłkarza światowej klasy", ale następnego tygodnia dzwoni do Dortmundu i przeprasza. Rummenigge bywa nieznośny, ale jaki inny szef klubu odważyłby się powiedzieć prezydentowi FIFA Seppowi Blatterowi wprost: jesteś śmiesznym krętaczem. To Rummenigge uparł się i jako szef Europejskiego Stowarzyszenia Klubów wyrwał dla klubów pieniądze od FIFA i UEFA na ubezpieczenie zawodników, gdy grają w reprezentacjach.

Bo ten zimny Bayern o piłkarzy dba jak mało kto. O obecnych i byłych. W herbie ma biało-lazurową szachownicę dynastii Wittelsbachów, dawnych władców Bawarii, a sam jest cesarstwem piłkarskim. Żaden inny klub z europejskiej czołówki nie oddał tak wielkiej władzy swoim byłym zawodnikom. Oprócz Rummenigge i Hoenessa (Beckenbauer jest już tylko prezesem honorowym) rządzi ich tam na etatach łącznie 14. Wśród nich szef działu wyszukiwania talentów Paul Breitner, którego Hoeness kiedyś ukrywał w swojej piwnicy przed powołaniem do Bundeswehry. I Gerd Mueller, którego ten sam Hoeness wyrwał z alkoholizmu, przekonując do leczenia.

Król kiełbasek

Bayern zawsze był inny. Niby w centrum futbolowego świata Niemiec, ale i do niego nie przystawał. Nawet go nie przyjęto do Bundesligi, gdy ruszał jej pierwszy sezon w 1963 – bo już był jeden klub z Monachium, TSV. Bayern się tam przebił dopiero w 1965. Dziś jest symbolem gospodarności, ale pod koniec lat 70. tonął w długach i wyciągnął go z nich Hoeness, świetny piłkarz, ale jeszcze lepszy działacz i biznesmen. Król kiełbasek, które dostarcza też do klubowych lokali.

Choć Bayern ma opinię pieszczocha władzy (w radzie nadzorczej zasiada m.in. były premier Bawarii Edmund Stoiber), to akurat on się Hitlerowi nie kłaniał, gdy inni spuścili głowy. Wydaje się dziś bardziej bawarski od dirndla, precla i Oktoberfestu, ale zakładali go 112 lat temu obcy: Saksończycy, Prusacy i Żydzi. Chcieli, żeby to był klub elitarny, chcieli też zarabiać na futbolu i wiedzieli jak. Pierwsze mistrzostwo zdobyli w 1932 roku. A potem władzę przejęli narodowi socjaliści. Dorabianie się na futbolu uznali za obrzydliwy żydowski wynalazek, prezesa Bayernu Kurta Landauera wysłali do Dachau, a jego brata zabili na Majdanku. Klub zwalczali, bo był za mało robotniczy.

Audi Adidas i futbol

W powojennej RFN Bayern też musiał się wszystkiego dorobić sam. Sam wyszukał i wychował dla pierwszej drużyny takich piłkarzy jak Beckenbauer, Mueller, Sepp Maier i z nimi pierwszy raz wszedł na szczyt świata, wygrywając Puchar Europy w latach 1974, 1975 i 1976. Sam się wyciągnął z finansowej zapaści na początku lat 80. Dziś jest piłkarskim ewenementem: klubem z sukcesami i bez długów. Spółką akcyjną, w której po niespełna 10 procent udziałów mają Audi i Adidas, a resztę klub.

19 maja ten gospodarny Bayern zmierzy się w finale na Allianz Arena (Puchar Europy na własnym stadionie ostatni raz zdobył Inter w 1965 r.) z rozrzutną Chelsea, która tylko w ostatnim roku wyprodukowała 68 mln funtów strat. Czy mogło być bardziej symboliczne zakończenie LM w pierwszym sezonie wprowadzania przez UEFA finansowego Fair Play?

Jak Bayern wygra, to nawet dwie ostatnie przegrane wojny z Borussią Dortmund o tytuły w Bundeslidze uda się jakoś usprawiedliwić. Hoeness już to zresztą zaczął robić, dając do zrozumienia, że jego klub był zajęty bardziej wzniosłymi sprawami. Ten typ tak ma, zmieniać się nie zamierza. Był kiedyś na stadionie Manchesteru United transparent, pod którym by się Hoeness podpisał obiema rękami: „Dlaczego aroganccy? Po prostu lepsi".

Piłka nożna
Floriani Mussolini. Piłkarz z prowokującym nazwiskiem
Materiał Promocyjny
Jak przez ćwierć wieku zmieniał się rynek leasingu
Piłka nożna
Rok 2025 w piłce. Wydarzenia, którymi będziemy żyli w najbliższych miesiącach
Piłka nożna
Gdzie zagra Cristiano Ronaldo? Wkrótce kończy mu się kontrakt
Piłka nożna
Marcin Animucki: Pieniędzy będzie jeszcze więcej
Materiał Promocyjny
5G – przepis na rozwój twojej firmy i miejscowości
Piłka nożna
Sukces kobiecej reprezentacji, porażka męskiej. Rok 2024 w polskim futbolu
Materiał Promocyjny
Nowości dla przedsiębiorców w aplikacji PeoPay