Wygrali ten mecz tak jak całą ligę: mądrze. Ryzykować – to nie w ich stylu. Więc czekali. 35 lat minęło od pierwszego i jedynego ich tytułu, więc mogli poczekać jeszcze 51 minut.
To czekanie się bardzo dłużyło. Cały stadion w Krakowie krzyczał: „Mistrz, mistrz WKS", a oni nie potrafili strzelić gola i grali coraz bardziej nerwowo. Wiedzieli, że Ruch prowadzi już w Chorzowie z Lechią i tytułu nie będzie, jeśli Wisły nie pokonają.
Jeszcze w tym roku na obcym boisku nie wygrali, nie mieli pomysłu, jak się do tego zabrać. Niepotrzebne faule pokazywały, jak bardzo się bali. Patrik Mraz mógł wylecieć z boiska jeszcze w pierwszej połowie. Krzysztof Wołczek też - wyleciał dopiero w 80. minucie.
Piłka w pierwszej połowie nie chciała wpaść do bramki mimo świetnych sytuacji Cristiana Diaza (strzelił w Sergeia Pareikę) i Waldemara Soboty (Pareiko był szybszy). Udało się niedługo po przerwie. Znów, jak w poprzedniej kolejce z Jagiellonią, po podaniu Sebastiana Mili. Znów z rzutu wolnego. Do dośrodkowania Mili wyskoczył Słoweniec Rok Elsner, bramkarz Milan Jovanić (w przerwie zmienił Pareikę) nie sięgnął piłki. W Chorzowie, gdzie Ruch prowadził wtedy 2:0 i od 18. do 51. minuty był mistrzem, zrobiło się cicho i radość już tam nie wróciła.
Dla Elsnera to był dopiero drugi gol w tym sezonie – pierwszego strzelił w czwartek Jagiellonii. Końca nerwów to nie oznaczało. – Jakbyśmy mieli grać jeszcze 10 minut dłużej, to... – mówił po meczu przed kamerami Canal Plus Orest Lenczyk. Gdy czerwoną kartkę dostał Wołczek, Śląsk już tylko się bronił. I bał się: gdy Maor Melikson padał w polu karnym (sędzia nie dał się nabrać, Piotr Celeban nie faulował), gdy Łukasz Rojewski był bliski wyrównania w ostatnich minutach. Mimo presji zaprzyjaźnionych ze Śląskiem kibiców Wisły piłkarze ustępującego mistrza nie podali tego tytułu na tacy.