Można wybrzydzać, że nie ma Barcelony, nie ma Realu, że cień Euro 2012 coraz dłuższy i wszystko przykrywa, a do finału doszły dwie drużyny pokiereszowane w tym sezonie przez rywali w kraju i przez los. Ale nawet wszystkie sieroty po Gran Derbi muszą przyznać, że finał w Niemczech, i z niemieckim klubem, to najlepsza puenta dla tego, co się ostatnio w europejskim futbolu działo.
Nadeszła wiosna Bundesligi. Żadna liga nie potrafiła się w ostatnich latach wymyślić na nowo tak dobrze jak niemiecka. Wróciła z zesłania na coraz dalsze peryferia, pospłacała długi, idzie w górę w rankingu UEFA, bije rekordy oglądalności. Potrafiła wyprodukować swoje gwiezdne wojny: Bayernu i Borussii, i posadzić przed ekran całą Europę.
To liga z największą w futbolu liczbą widzów na stadionach i liga, która w najnowszym kontrakcie telewizyjnym wyrwie od telewizji aż 2,5 miliarda euro za cztery lata, czyli 50 procent więcej niż dotychczas.
Gdy z Południa i Północy futbolu sypią się informacje o mankach w kasie, niezapłaconych podatkach i wprowadzaniu syndyków, tutaj aż 12 z 18 klubów przyniosło w ostatnim roku zyski. Tu się szkoli młodzież niewiele gorzej niż w Hiszpanii, system licencyjny wymaga, by każdy klub prowadził swoją akademię, dzięki czemu na wychowywanie talentów wydaje się co sezon 85 mln euro, a pełna piłkarzy z rodzimych klubów reprezentacja będzie jednym z faworytów Euro.
Można powiedzieć, że w pierwszym sezonie wprowadzania finansowego fair play trafił się szefom UEFA finał z morałem. Bayern, klub, który przynosił zyski w 29 z ostatnich 30 sezonów, kontra Chelsea produkująca rok w rok setki milionów funtów strat.