Michał Kołodziejczyk z Monachium
Scenariusz finału powstał w FC Hollywood. Bayern grał na własnym stadionie, w trakcie meczu miał nieuznanego gola, strzał w słupek, w dogrywce – niewykorzystany rzut karny. Seria jedenastek miała być pięknym happy endem.
Piłkarze strzelali na bramkę przed trybuną południową. Kibice Bayernu bronili razem z Manuelem Neuerem, pomogli mu wyprowadzić z równowagi Juana Matę już w pierwszej serii. Później wszystko szło zgodnie z planem, udał się nawet punkt zwrotny zapisany w scenariuszu pod hasłem „upokorzenie rywala", kiedy jeden z rzutów karnych wykorzystał sam Neuer. Na dużym luzie.
I nagle stało się coś trudnego do wytłumaczenia, aktorzy zapomnieli swoich ról. Strzał Ivicy Olicia obronił Petr Cech, a kiedy w następnej serii bohater całego miasta, wychowanek klubu Bastian Schweisteiger ustawiał sobie piłkę przez dobrą minutę, wiadomo było, że nie trafi. Wstydził się wracać do stojących na linii środkowej kolegów, miał łzy w oczach, pobiegli do niego Philipp Lahm i Mario Gomez, a po drodze minął ich Didier Drogba. Szedł wykonać wyrok. Chelsea wygrała w rzutach karnych 4:3 i pierwszy raz wygrała Ligę Mistrzów.
Piłkarze Bayernu nie wierzyli w to, co się stało. Położyli się na boisku, chowali twarze w dłoniach. Przegrali, choć przez 90 minut stworzyli jeden z najbardziej jednostronnych finałów w historii. Chelsea nie atakowała, czekała, aż wyszumi się Bayern, by spróbować swoich szans. Była jednak bezradna. Bayern szumiał długo, w pierwszej połowie strzelał 13 razy, w całym meczu – 34. Chelsea odgryzała się sporadycznie, raptem sześć razy. Drużyna z Londynu grała brzydko i była z tego dumna.