Jest na świecie sprawiedliwość, skoro to właśnie on mógł wspiąć się do Romana Abramowicza i wręczyć mu puchar, Świętego Graala, którego szukali razem od ośmiu lat. Nawet wcześniej nie przypuszczał, że jemu, Didierowi wędrowcy, dane będzie spędzić tyle czasu w jednym miejscu. I że on, Didi pechowiec, doczeka takiej chwili: najstarszy na boisku, najlepszy na boisku, z pucharem, który im się wymykał tyle razy.
Teraz może spokojnie odjechać do Chin, gdzie już czeka na niego w Evergrande Kanton królewski kontrakt. Pewnie ostatni przystanek w karierze piłkarza z pancerzem jak czołg, a tak łatwego do zranienia. Dżentelmena, któremu strach zajść za skórę.
– Chcesz zatrzymać Chelsea, musisz zatrzymać Drogbę – powtarza Alex Ferguson. Ale tego samego Drogbę kibice Chelsea wygwizdywali na Stamford Bridge za udawanie fauli, Luiz Felipe Scolari i Andre Villas Boas wmawiali mu, że jego czas minął, a Abramowicz wydał 300 milionów euro, by znaleźć piłkarza, który będzie w stanie zabrać mu miejsce w składzie. Przetrwał to wszystko i zawsze wracał jeszcze mocniejszy. Potrzebował tylko trenerów, którzy mu zaufają, zrobią generałem. Jak Mourinho, Guus Hiddink, Carlo Ancelotti i teraz Roberto Di Matteo.
– On chce być kochany, to showman, który nie znosi przeciętności – mówi trener Alain Pascalou, który go 15 lat temu sprowadził do Le Mans. – To on i John Terry rządzą Chelsea. Didier pożera każdego, kto z nim rywalizuje o miejsce w składzie – wspomina Ancelotti. Scolariemu otwarcie wypowiedział posłuszeństwo, gdy Brazylijczyk przestał na niego stawiać. Czekał na zwolnienie Villasa Boasa, by znów dostać skrzydeł.
Niedawno zapewnił Chelsea Puchar Anglii, ustanawiając rekord: strzelił gola we wszystkich czterech finałach Pucharu Anglii, w których grał. Zdobył bramkę, która dała Chelsea zwycięstwo w pierwszym półfinale z Barceloną i otworzyła drogę do tych wszystkich cudów w rewanżu. A w finale postawił sobie pomnik. Grał jak bestia, pracując jak zwykle w ataku i obronie, strasząc rywali w powietrzu i na ziemi.