Po sześciu latach uznał, że dość już wydał na klub, z którym ma więcej kłopotów niż korzyści i przyjemności. Może jego zapał byłby większy, gdyby władze Warszawy z większym zrozumieniem odniosły się do jego planów budowy stadionu przy Konwiktorskiej i ewentualnie apartamentowców lub czegoś innego, na czym będzie można zarabiać. Miasto miało swoje plany, więc Polonia nie ma stadionu i cudem uratowała się przed likwidacją. Władze innych miast raczej od klubów ekstraklasy się nie odwracają. Od mistrza Polski, Śląska, poczynając.
Przypadki Filipiaka i Wojciechowskiego pokazują, że nawet największe pieniądze nie gwarantują sukcesów, jeśli właściciel nie wie, kogo zatrudnić do administrowania klubem.
Dość powszechna wśród biznesmenów opinia, że wystarczy sprawny menedżer, który sprawdził się w branży piwnej, reklamowej, filmowej czy motoryzacyjnej, w niejednym klubie okazała się nieprawdziwa. Mało jest w ekstraklasie klubów, o których można powiedzieć, że mają prezesa fachowca, a horyzonty dyrektora sportowego są znacznie szersze od boiska, na którym grał. Mało jest też dyrektorów sportowych współpracujących z trenerami, wiedzących, jak rozmawiać z menedżerami zawodników o tym, jaką piłkarz ma realną wartość i czy warto go sprowadzać tylko dlatego, że jest na rynku.
Kupienie zawodnika, nawet o dość znanym nazwisku, nie jest sztuką. Czasami są za darmo. Ale ich pobory mogą rozłożyć każdy klub. Legia w ostatnim sezonie wydawała na Hiszpana Nacho Novo i Argentyńczyka Ismaela Blanco około 200 tys. zł miesięcznie. Blanco za rok gry na Łazienkowskiej miał otrzymać 600 tys. euro. To by się nawet opłacało, gdyby obydwaj grali, a nie siedzieli na ławce rezerwowych. A siedzieli, bo byli słabsi od innych. Zawodnicy rezerwowi w Polonii zarabiali nawet po 80 tys. zł miesięcznie.
Tytani szos
Zarobki w ekstraklasie są niemoralnie wysokie. Piłkarze skarżą się na właścicieli klubów, którzy zalegają z wypłatami (tak jest i z Widzewem, i z mistrzem Polski Śląskiem Wrocław). Ale wystarczy spojrzeć na klubowe parkingi, na które bieda nie zagląda. Tytani szos, w swoich wspaniałych automobilach, po wyjściu na boisko okazują się prowincjonalnymi grajkami, niezasługującymi na wysokie pobory.
Średnia pensja w Legii, Polonii i Wiśle wynosiła w ubiegłym sezonie blisko 50 tys. zł. Lech płacił nieco lepiej, ponieważ zarobił dużo za grę w Lidze Europejskiej. Tłumaczył mi to jeden z właścicieli klubu: jak ja nie zapłacę piłkarzowi 300 tys. euro rocznie, to mój konkurent da mu 350, żeby tylko zagrać mi na nosie. A najwięcej do powiedzenia w sprawach transferów mają menedżerowie, podpuszczający obydwie strony, oszukujący i liczący swoją prowizję w wysokości 10–15 procent. To jest chora spirala absurdu.