Trudno w przeddzień meczu Legii z Rosenborgiem Trondheim nie wspominać tamtej jesieni 1995 roku, gdy mistrz Polski wyrzucał z europejskich pucharów Blackburn, mistrza Anglii, gdy w Lidze Mistrzów czuliśmy się jak najbardziej u siebie.
Awans z grupy do ćwierćfinału, właśnie kosztem Norwegów z Trondheim, miał być zapowiedzią jeszcze lepszych czasów.
Wyrzut sumienia
Okazał się, jak wiadomo, zapowiedzią końca. Już nigdy więcej żaden klub z ekstraklasy nie zaszedł w pucharach tak daleko, drzwi do LM zatrzasnęły się za polskim futbolem na dobre po tym, jak w 1996 odpadł w rundzie grupowej Widzew. Legii sukces zaszkodził na lata, za to Rosenborg od tamtego niepowodzenia w 1995 odbił się do rzeczy wielkich.
Grał w rundzie grupowej Ligi Mistrzów nieprzerwanie przez osiem sezonów (a łącznie przez 11), ustanawiając rekord, który pobił dopiero Manchester United. Norwegowie zarabiali miliony, zdominowali swoją ligę jak żaden inny zespół w Europie (14 mistrzostw z rzędu), zbudowali sobie piękny stadion, stali się dla Legii, Widzewów i innych kolosów na glinianych nogach wyrzutem sumienia: w Trondheim mogli, a u nas nie można?
Jutro Legia i Rosenborg zaczną walkę o awans do Ligi Europejskiej, czyli Ligi Mistrzów dla ubogich. Mija 17 lat od tej jesieni, gdy oba kluby były razem na salonach, i wciąż warto patrzeć na Trondheim, ale już nie po to, żeby się wzorować, tylko żeby wiedzieć, jak się strzec przed taką katastrofą, jaką na siebie ściągnął Rosenborg.