Przychodzi koniec sierpnia i polski kibic znów siada nad listą grup Ligi Mistrzów, próbując znaleźć jakąś podpowiedź: którędy do tej Europy i co my właściwie robimy źle?
Czy wydawać dziesiątki milionów, czy tylko miliony, czy sprowadzać obcokrajowców, czy jednak inwestować w swoich, czy zwalniać trenerów szybko, czy dać im popracować? A im dłużej kibic na tę listę klubów z LM patrzy, tym mniej rozumie.
Będzie w tym sezonie LM tylko trzech debiutantów, wszyscy z bogatej Europy i wszyscy z prowincji. Montpellier, zbudowane niskim kosztem przez lokalnego króla śmieci i ekscentryka Luisa Nicollina. Malaga (miasto duże, ale w hiszpańskim futbolu peryferyjne), czyli kuriozalna zabawka szejków z Kataru, którzy zaparkowali tu swój ładunek skarbów. Klubowi całkiem niedawno drugoligowemu nakupili dobrych piłkarzy, sprowadzili świetnego trenera Manuela Pellegriniego i dali logo UNESCO na koszulki. A teraz chętnie by się już tej zabawki pozbyli, wyprzedają piłkarzy, ale drużyna eliminacje przebrnęła.
Jest wreszcie duńskie Nordsjaelland z Farum, mieściny pod Kopenhagą. Oszczędne, stawiające na szkolenie młodzieży, silne Duńczykami i niewolne od kontrowersji. Kiedyś nazywało się Farum BK, ale nazwę zmieniło, gdy się okazało, że burmistrz i jeden z założycieli klubu finansował go pieniędzmi z wielkiego przekrętu. Nowy właściciel, biznesmen Allan K. Pedersen, też jest kontrowersyjny i o wdzięku handlarza z bazaru, ale na futbolu się zna.
Gdy się zestawi dwie najbardziej imponujące opowieści o środkowoeuropejskich pomysłach na podbicie Ligi Mistrzów, czyli rumuński CFR Cluj i białoruskie BATE Borysów, to logicznych wniosków dla naszego futbolu jeszcze mniej. Ale znów działa urok prowincji.