Kilkadziesiąt tysięcy kibiców skandowało jego nazwisko, trener Juergen Klopp przytulił go, dziękując, gdy już było po wszystkim. Żeby się takie sceny mogły powtórzyć za miesiąc, kiedy trzeba będzie grać z Anglią na Narodowym.
Robert Lewandowski uratował Borussię w meczu, którego, jak się wydawało, już nie miała prawa wygrać. Męczyła się z Ajaksem przez cały wieczór, popełniała błędy, po których ratowały ją tylko spokój i szczęście bramkarza Romana Weidenfellera. Nie potrafiła wykorzystać nawet rzutu karnego. Na początku drugiej połowy, po faulu na Mario Goetzem, Mats Hummels strzelił zbyt słabo, w bramkarza, jakby się bał. Cała Borussia się bała. Zanosiło się na powtórkę z Ligi Mistrzów sprzed roku, z Ligi Europejskiej sprzed dwóch: że przylgnie do tej drużyny opinia silnej tylko na własnym podwórku, a poza nim nerwowej i naiwnej.
Ale przyszła 88. minuta, chwila wielkości Lewandowskiego, „Frankfurter Allgemeine Zeitung" nazwała Polaka późnym szczęściem Borussii. Mistrzowie Niemiec atakowali już wtedy bardzo chaotycznie, a nagle złożyło się w całość wszystko, czego nie mogli poskładać wcześniej. Dośrodkowanie – wreszcie w porę, na głowę Łukasza Piszczka. Potem jego podanie do czekającego przed bramką Lewandowskiego, świetne przyjęcie i zwód, po którym Toby Alderweireld został z boku, a Polak nie dał szans bramkarzowi Ajaksu.
Lewandowski też się męczył w tym meczu. Albo podejmował złe decyzje, albo źle przyjmował sobie piłkę, albo – jak w doskonałej sytuacji w drugiej połowie – strzelał niecelnie. Ale koniec był radosny. Zwłaszcza że bez zwycięstwa z Ajaksem u siebie trudno byłoby Borussii liczyć na wyjście z grupy, w której trzeba będzie jeszcze grać z Realem i Manchesterem City.
Wczoraj w Madrycie dwie drużyny zbudowane za łącznie blisko miliard euro wynudziły widzów przez 70 minut i zachwyciły przez ostatnich 20. Najpierw był futbol żelbetowy (słaby ostatnio Mesut Oezil siedział na ławce, a grał pancerny Michael Essien) i uporządkowany, potem dużo szaleństwa. Dwa razy Manchester City prowadził, po golach Edina Dżeko i Aleksandra Kolarowa – i niepewnej grze Ikera Casillasa. Ale Real szybko wyrównywał, a w 90. minucie po fatalnym błędzie Joe Harta Cristiano Ronaldo strzelił na 3:2. I nawet się ucieszył.