Nikt nie jest w stanie odgadnąć, co się dzieje w jego głowie. O jego brakach intelektualnych krążą legendy. Jak ta opowiadająca o tym, że szatnia Chelsea dzieli się na trzy grupy. Pierwszą tworzą zawodnicy, którzy znają angielski, drugą – ci, którzy porozumiewają się w innych językach. A w trzeciej jest Cole.
Ma wyjątkowy dar wpadania w kłopoty. Kiedy rok temu przyniósł na trening wiatrówkę, postrzelił odbywającego praktyki w Chelsea studenta. Gdy policja łapała go za przekroczenie prędkości, tłumaczył się, że uciekał przed wścibskimi fotoreporterami. W gębie mocny był zawsze. Nauczycielowi potrafił powiedzieć, żeby się „odp...", nie uznawał żadnych autorytetów, bił się z kolegami, był zawieszany w prawach ucznia. Ostatnio, broniąc dobrego imienia swego kolegi z Chelsea Johna Terry'ego oskarżonego o rasizm, znieważył działaczy angielskiej federacji. Przeprosił i wciąż jest w kadrze. Jeśli dziś Roy Hodgson da mu zagrać w spotkaniu z San Marino, we wtorek na Stadionie Narodowym w meczu z Polską będzie świętował swój setny mecz w reprezentacji.
Dzieciństwa łatwego nie miał. Ojciec (pochodził z Barbadosu) zostawił dwóch synów i wyjechał do Australii, wychowywała ich matka. – Nauczyła nas, że życie nie jest usłane różami, ale także, że trzeba wierzyć w marzenia – opowiadał Cole, kuzyn piosenkarki Mariah Carey.
Ashley marzył, by zostać napastnikiem. W Arsenalu zadebiutował jeszcze przed 19. urodzinami. – Nigdy nie lubiłem bronić. Zawsze chciałem być jak Romario: cały czas atakować i strzelać gole – przyznaje. Ale gdy Sylvinho doznał kontuzji, poproszono go, by zagrał na lewej obronie. I już tam został. – Byłem szczęśliwy, że mogę występować w tak wielkim klubie, i jednocześnie rozczarowany, że zmieniłem pozycję. Ale przyzwyczaiłem się i pokochałem to.