Chorzów, Wembley i kompleksy

Z Anglią zwykle przegrywaliśmy. Dlatego remis na Wembley sprzed prawie czterdziestu lat wspominamy jak największe zwycięstwo

Publikacja: 13.10.2012 15:00

Chorzów, Wembley i kompleksy

Foto: PAP

Między futbolem angielskim i polskim jest przepaść, której nie da się zasypać. Należymy do dwóch różnych światów. Kiedy oni w roku 1863 zakładali pierwszy krajowy związek piłkarski, u nas trwało powstanie styczniowe. Kiedy u nich w roku 1888 rozpoczynały się rozgrywki ligowe, na ziemiach polskich nie było żadnego klubu. Jakim my byliśmy partnerem dla twórców futbolu? Ubogim krewnym zaledwie, z którym nie warto się spotykać, bo nie ma z tego żadnego pożytku.

Coś się zmieniło w połowie lat 60. Anglia, jako gospodarz mistrzostw świata, nie musiała rozgrywać meczów eliminacyjnych, więc wybierała sobie sparingpartnerów. W finałach były trzy reprezentacje z Europy Wschodniej (ZSRR, Węgry, Bułgaria) i być może Anglicy uznali, że warto spotkać się z Polską, aby zobaczyć, jak się gra w tej części świata.

Zaproponowali nam mecz w Liverpoolu, na początku roku, kiedy w Polsce piłkarze nie tylko nie grają, ale jeszcze nawet nie trenują po sylwestrze. Zgodziliśmy się na spotkanie 5 stycznia 1965 roku, na stadionie Evertonu – Goodison Park w Liverpoolu. Anglia upajała się jeszcze odniesionym w grudniu zwycięstwem nad Hiszpanią w Madrycie 2:0. My mieliśmy wciąż kaca po listopadowej klęsce z Włochami w Rzymie 1:6. Trener Ryszard Koncewicz wystawił aż czterech debiutantów, a dziennikarze angielscy nie mogli się nadziwić, że młoda polska drużyna świetnie sobie radzi podczas padającego deszczu, na boisku przypominającym bagno. Kiedy już Anglikom udało się przejść naszą linię obronną, złożoną z Jacka Gmocha (Legia), Stanisława Oślizły (Górnik Zabrze), Henryka Brejzy (Odra Opole) i Andrzeja Rewilaka (Cracovia), mieli jeszcze przed sobą Mariana Szeję (Zagłębie Wałbrzych), broniącego w podobnym stylu i z takim szczęściem jak Jan Tomaszewski siedem lat później.

Tomaszewski rozegrał mecz życia w rękawicach malarza pokojowego

Sto tysięcy za Sadka

I kiedy tak nas atakowali non stop, wprowadzony na boisko kilka minut przed przerwą Jan Banaś (Polonia Bytom) rozpoczął kontratak. Bobby Moore blokował go zbyt lekko, Jackie Charlton patrzył, jak zacentrowana przez Banasia piłka leci do Jerzego Sadka (ŁKS Łódź), a bramkarz Gordon Banks nie zdołał jej odbić. Ku zaskoczeniu 11 angielskich piłkarzy i blisko 50 tysięcy widzów Polska prowadziła do przerwy 1:0.

W drugiej połowie Anglicy atakowali całą drużyną, co na kwadrans przed końcem meczu przyniosło im bramkę zdobytą przez kapitana Bobby'ego Moore'a. To samo w sobie było wydarzeniem, bo Moore strzelał w reprezentacji Anglii bramki średnio raz na 54 mecze. Remis 1:1 zaskoczył i Anglię, i Polskę. Everton, nazywany wtedy „Bankiem Anglii", natychmiast złożył propozycję gry strzelcowi bramki, środkowemu napastnikowi Jerzemu Sadkowi. Proponował podobno 100 tysięcy funtów, co było kwotą porównywalną do cen na najlepszych angielskich napastników. Ofertę gry w Tottenhamie otrzymał też Jacek Gmoch. Anglicy patrzyli na niego z uznaniem, widząc nie tylko skuteczną grę w tym meczu, ale pamiętając inny, z jesieni 1965 roku. Wtedy, w Glasgow, Polska pokonała Szkocję 2:1, Gmoch bardzo dobrze pilnował czołowego napastnika Europy Denisa Lawa, a zwycięską bramkę zdobył też Sadek. Oczywiście żaden z nich nie otrzymał wtedy od polskich władz zgody na grę w zachodnim klubie. Szkoda, bo obydwaj grali w angielskim stylu i mieliby szansę na kariery. Pół roku później, na miesiąc przed mistrzostwami świata, reprezentacja Anglii przyleciała do Polski. 70 tysięcy ludzi na Stadionie Śląskim oglądało piłkarzy, którzy miesiąc później zdobyli tytuł mistrza świata. W Chorzowie zwyciężyli 1:0.

Puder na udzie Włodka

To wszystko nic w porównaniu z meczami z Anglią w eliminacjach do mistrzostw świata w roku 1974. Rozpoczęliśmy od porażki z Walią w Cardiff 0:2. To, co wydarzyło się później, to już „złote lata polskiej piłki" i związane z nimi legendy. 6 czerwca 1973 roku  piłkarze Anglii wyszli na boisko Stadionu Śląskiego. Mecz poprzedziła wielotygodniowa kampania reklamowa, niezwykła jak na tamte siermiężne czasy. Polacy byli od roku mistrzami olimpijskimi, co poza naszym krajem mało kogo obchodziło, ale nam dawało poczucie wartości. Złudne czy nie, ale jednak. Pesymistom przypominano niedawne zwycięstwa pucharowe Legii i Górnika.

Telewizja była wtedy jedna, a w niej transmisje zagranicznych meczów średnio raz w roku. Ale co tydzień w magazynie informacyjnym „Sportowa Niedziela" przez trzy minuty pokazywano bramki z ligi angielskiej. I to dopiero był powód do frustracji. Wszystko im wchodziło – strzały głową z linii pola karnego i woleje z 40 metrów. Nawet kibice śpiewali głośniej od naszych. Można się było załamać, nawet jeśli się wiedziało, że to wybrane, najlepsze urywki meczów.

Jakby tego było mało, pojawił się problem. Na treningu as polskiego ataku Włodzimierz Lubański tak nieszczęśliwie zderzył się z potężnym stoperem Jerzym Gorgoniem, że rozciął sobie skórę nad kolanem. Cała Polska żyła tą kontuzją, licząc dni do meczu i zadając sobie pytanie, czy Lubański zdąży się wykurować. Zdążył. A ponieważ wiadomość o urazie dotarła do Anglii, lekarz kadry zapudrował bliznę po szyciu na udzie, aby Anglicy nie mogli jej znaleźć. Wiara w angielskie fair play była jednak ograniczona. Słusznie.

Kiedy piłkarze odliczali godziny do meczu, z całej Polski w kierunku Chorzowa jechały setki autokarów z kibicami. Koszty biletów i podróży ponosiły rady zakładowe. Podróże trwały wiele godzin (nie było jeszcze „gierkówki" ani obwodnic miast), które umilano sobie konsumpcją. W przypadku wycieczek z Warszawy zapasy uzupełniano już w sklepie monopolowym w Jankach. Wiem coś o tym. Im więcej płynów, tym większy optymizm, wyrażający się wynikami wypisywanymi na tylnych szybach autokarów: Polska – Anglia 1:0, 2:0, 5:0...

Ci, którzy dotarli na trybuny, znaleźli się w innym świecie. Mecz rozpoczynał się o 17.30. W czerwcu o tej porze jest jeszcze widno, ale zapalone na masztach lampy, mgła i dymy, unoszące się nad trybunami, wypełnionymi 100 tysiącami ludzi, tworzyły niezwykłą atmosferę. Trudno się dziwić, że angielscy dziennikarze nazwali Stadion Śląski „kotłem czarownic".

Do pierwszej próby sił doszło w tunelu prowadzącym z szatni na boisko. Miał niecałe dwa metry szerokości, więc zdarzało się, że zawodnicy obijali się o siebie. Słychać było tylko stukot metalowych kołków w butach, uderzających o betonową podłogę. Przed wyjściem na boisko Anglicy zaczęli wznosić jakieś bojowe okrzyki i walić pięściami w blaszane zakończenie tunelu. A kiedy już znaleźli się na boisku, popatrzyli po trybunach pełnych biało-czerwonych flag i usłyszeli polski hymn, wykrzyczany przez sto tysięcy ludzi – zwątpili.

Pierwszą bramkę stracili już w siódmej minucie. Robert Gadocha wykonywał rzut wolny z boku pola karnego. Kopnął piłkę pod bramkę, gdzie przepychało się kilku zawodników. Kto trafił piłką do bramki, dokładnie nie wiadomo. Najprawdopodobniej Jan Banaś, któremu nie zdążył przeszkodzić Bobby Moore, a może Anglik, który zresztą się do tego przyznał, mimo że nawet zwolniony film nie rozstrzyga wątpliwości.

W przerwie angielski trener sir Alf Ramsey musiał przedstawić piłkarzom plan ratunkowy, ale runął on zaraz na początku drugiej połowy. Lubański wykorzystał błąd Moore'a, zabrał mu źle przyjętą piłkę, przebiegł z nią około 20–25 metrów i trafił przy słupku.

Kilka minut później doszło do sytuacji, która stała się początkiem wielomiesięcznych problemów Lubańskiego. W normalnym starciu z Royem McFarlandem, bez faulu, nie wytrzymała noga Polaka. I to nie ta kontuzjowana, tylko zdrowa. Z boiska zabrała Lubańskiego karetka, ale lekarze oglądali w telewizji mecz, więc piłkarz ze szpitala wrócił na stadion.

Prowadząc 2:0, Polacy kontrolowali wydarzenia na boisku, to nasze jedyne zwycięstwo nad Anglią w 17 meczach, choć zwycięstwem nazwano też remis w najsłynniejszym meczu polskiej reprezentacji, 17 października 1973 roku, na Wembley. Ponieważ Anglia straciła punkt, remisując z Walią, Polsce do awansu wystarczał remis. Anglicy podbudowali się zwycięstwem nad Austrią 7:0 i zastanawiali się, czy Polakom wbiją więcej. Znany trener Brian Clough nazwał bramkarza Jana Tomaszewskiego klaunem. Kiedy orkiestra grała polski hymn, kibice gwizdali i krzyczeli na Polaków: Zwierzęta! A potem zaczęło się półtorej godziny Tomaszewskiego, który nie miał nawet dobrych rękawic i łapał piłkę w takich, jakich używają malarze pokojowi. Ale bronił wszystkie strzały, a kiedy piłka spadała mu za plecy, wybijali ją obrońcy.

To wszystko nie mieściło się w angielskich głowach (w naszych zresztą też z trudem). Polacy mieli mnóstwo szczęścia, ale grali mądrze, a wiele technicznych sztuczek Kazimierza Deyny miało prawo wyprowadzić rywali z równowagi. Pięć lat później Manchester City kupił Deynę i posadził go na ławce, bo trenerzy i partnerzy nie rozumieli jego gry.

Złoty gol Domarskiego

Aż nadeszła 57. minuta. Grzegorz Lato zabrał piłkę Normanowi Hunterowi i pobiegł wzdłuż linii, lewym skrzydłem. Robert Gadocha wbiegł w pole karne, zmuszając do tego samego Emlyna Hughesa. Dzięki temu Jan Domarski miał otwartą drogę do bramki. Kiedy Lato podał mu piłkę, nierozgrzany bramkarz Peter Shilton zrobił „koci grzbiet" i przepuścił piłkę pod brzuchem.

Anglia wyrównała z karnego i nadal atakowała, ale my też mieliśmy stuprocentową okazję. Lato biegł z piłką sam na bramkę, kiedy za koszulkę złapał go Roy McFarland. Dziś za taki faul byłaby czerwona kartka. Remis 1:1 dawał nam pierwszy raz po wojnie awans do finałów mistrzostw świata. Dla Anglii był równoznaczny z końcem świata. Właśnie takie tytuły pojawiły się w angielskiej prasie. W roku następnym, na mistrzostwach świata, Polacy pokazali, że zwycięstwo i remis z Anglią nie były przypadkiem.

Niestety, wszystko, co w kontaktach futbolowych Polski i Anglii wydarzyło się później, nie jest już tak miłe. W 13 rozegranych do tej pory meczach ponieśliśmy dziewięć porażek. Cztery remisy to nagroda pocieszenia. Poligon strzelecki w meczach z Polską urządzali sobie słynni angielscy napastnicy. Gary Lineker wbił nam sześć bramek, Alan Shearer i Paul Scholes – po trzy. Z Anglią rozegraliśmy ostatni mecz za czasów PRL. 3 czerwca 1989 roku przegraliśmy na Wembley 0:3. Następnego dnia poszliśmy do pamiętnych wyborów.

Już sam fakt strzelenia bramki Anglii urastał do rangi sukcesu. W roku 1996 wprawdzie przegraliśmy na Wembley 1:2, ale zdobywca bramki Marek Citko stał się bohaterem narodowym. Do tego stopnia, że wygrał głosowanie telewidzów na najpopularniejszego sportowca Polski, wyprzedzając mistrzów olimpijskich z Atlanty.

Już prawie 40 lat czekamy na zwycięstwo nad Anglią. We wtorek na Stadionie Narodowym kolejne pokolenie piłkarzy zmierzy się z tym kompleksem.

Między futbolem angielskim i polskim jest przepaść, której nie da się zasypać. Należymy do dwóch różnych światów. Kiedy oni w roku 1863 zakładali pierwszy krajowy związek piłkarski, u nas trwało powstanie styczniowe. Kiedy u nich w roku 1888 rozpoczynały się rozgrywki ligowe, na ziemiach polskich nie było żadnego klubu. Jakim my byliśmy partnerem dla twórców futbolu? Ubogim krewnym zaledwie, z którym nie warto się spotykać, bo nie ma z tego żadnego pożytku.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
Piłka nożna
Czas na półfinały Ligi Mistrzów. Arsenal robi wyjątkowe rzeczy
Piłka nożna
Robert Lewandowski wśród najlepszych strzelców w historii. Pelé w zasięgu Polaka
Piłka nożna
Barcelona z Pucharem Króla. Real jej niestraszny
Piłka nożna
Liverpool mistrzem Anglii, rekord Manchesteru United wyrównany
Materiał Promocyjny
Jak Meta dba o bezpieczeństwo wyborów w Polsce?
Piłka nożna
Puchar Króla jedzie do Barcelony. Realowi uciekło kolejne trofeum