Urugwaj: taka piękna pomyłka

Przyjeżdża do nas na środowy mecz drużyna wyjątkowa. Piłkarski bzik per capita nigdzie nie jest większy niż w Urugwaju.

Publikacja: 11.11.2012 11:00

Urugwaj: taka piękna pomyłka

Foto: ROL

– Przychodzimy na świat, krzycząc: gol! Gdy nas rzucają dziewczyny, mówimy, że nam dały czerwoną kartkę. Futbol to nasza pierwsza emocja – powtarza Eduardo Galeano, urugwajski pisarz, guru latynoskiej lewicy, kronikarz południowoamerykańskiego szaleństwa piłkarskiego. Jego „Futbol w słońcu i w cieniu" to sportowe „Sto lat samotności", zaludnione bohaterami jak ze zmyśleń Marqueza, choć u Galeano to wszystko prawda. A gdy nastają mundiale, Eduardo i jego żona Helena wieszają na bramie przed domem niedaleko plaż Montevideo kartkę: „Zamknięte na miesiąc z powodu futbolu". Albo wychodzą na plac Niepodległości, żeby stanąć w tłumie błękitnych szalików.

„Inne kraje mają historię, my mamy futbol"– mawiał Ondino Viera, trener urugwajskiej reprezentacji w latach 60. Inne kraje mają legendy o przelewaniu krwi, a Urugwaj się akurat na wojnach wolał dorabiać. Inni mają katedry i mauzolea, a Urugwaj ma swoje Estadio Centenario, gdzie zostawał 82 lata temu pierwszym mistrzem świata.

Bagnety na sztorc

W tym zabytku do dziś gra reprezentacja i wspomina się tam jej najważniejsze bitwy. Colombes 1924, czyli pierwsze złoto olimpijskie (w Colombes był finał paryskich igrzysk). Amsterdam 1928, czyli obronę olimpijskiego tytułu. Montevideo 1930, czyli mundial u siebie, gdy przed finałem z Argentyną porządku pilnowało wojsko z bagnetami na sztorc, barki pełne ludzi płynęły przez La Platę, a urugwajskiego konsulatu w Buenos trzeba było bronić zbrojnie.

I wreszcie: Maracana 1950. Decydujący mecz MŚ w Brazylii, po którym – jak pisze Galeano – zapadła najstraszniejsza cisza w dziejach futbolu, i tysiące świętowały kosztem płaczu milionów. Mały Urugwaj wygrał 2:1 z wielką Brazylią, która już miała ułożone mowy zwycięzców i zaplanowany karnawał.

Jak mówią Urugwajczycy, to był ostateczny dowód, że los się nie pomylił, wciskając ich w taki mały skrawek tak wielkiego kontynentu. Że oprócz kilkudziesięciu kilometrów wody w ujściu La Platy był jeszcze jakiś naprawdę istotny powód, dla którego nie zostali 25. prowincją Argentyny, a Montevideo – dzielnicą Buenos Aires. Tango, asado, mate, gauchos w workowatych spodniach – to wszystko jest i argentyńskie, i urugwajskie. A jednak Urugwaj zawsze czuł się inny.

Rzeka futbolu

Argentyńczycy mają swoje złośliwe teorie na ten temat: mały sąsiad za rzeką (mniejszy w Ameryce Południowej jest tylko Surinam) powstał, żeby miał kto przyjeżdżać do nich do Buenos do pracy, żeby miał się kto opiekować urugwajskimi plażami, zanim oni tam przyjadą na wakacje. I żeby można było do Montevideo wywozić argentyńskie pieniądze, chowając je za urugwajską tajemnicą bankową i korzystając z niższych podatków w kraju nazywanym Szwajcarią Ameryki Południowej.

Urugwaj ma najlepiej wykształcone społeczeństwo na kontynencie, najmniejsze nierówności społeczne, najmniejszą przestępczość. Ale jak chce dopiec Argentynie, to zaczyna od futbolu. Co zdobyliście? Dwa złota olimpijskie? My też. Dwa mistrzostwa świata? My też. 14 razy wygrywaliście Copa America? My 15. A wy macie 40 mln mieszkańców, my tylko 3 mln. Nawet jeśli los się kiedyś pomylił, to była piękna pomyłka.

Ten ostatni tytuł w Copa America jest sprzed półtora roku, zdobyty na boiskach Argentyny. Wcześniej w mundialu 2010 w RPA Urugwaj był jedyny spoza Europy w półfinale, a Diego Forlan został wybrany na piłkarza turnieju.

To nie Argentyna czy Brazylia, ale piłkarze, którzy w poniedziałek przylatują do Gdańska i w środę grają tam z Polską, byli w ostatnich latach dumą Ameryki Południowej. Tak jak w tych dawnych, wspominanych na Centenario czasach, gdy La Plata była najważniejszą rzeką futbolu.

Drugie odkrycie Ameryki

Zmarły w 2009 roku poeta i eseista Mario Benedetti, kolejny urugwajski mistrz słowa wierny piłce, wracał wiele razy do tych czasów, gdy futbol wylądował na obu brzegach La Platy. Gdy wysiadali tu ze statków ci wszyscy, którym w Europie było za ciasno i za biednie. Gdy Anglicy przywieźli kolej żelazną, herbatę o piątej i piłkę. Założyli pierwsze kluby i rozgrywki. A przedmieścia Montevideo i Buenos szybko przejęły nową zabawę i zaczęły kopać według angielskich reguł, ale jednak po swojemu. Nie: kopnij, biegnij, długie podanie, tylko z głową i wyrafinowaniem.

I bez europejskich uprzedzeń. W Niemczech księża i pastorzy jeszcze ostrzegali, by się trzymać gimnastyki, bo futbol może być dziełem szatana, a urugwajski rząd już budował w Montevideo ówczesne Orliki, by zająć młodzież czymś pożytecznym. Europa nie widziała czarnego piłkarza, to jej Urugwaj pokazał w 1924 r. na igrzyskach potężnego Jose Leandro Andrade.

Pierwsi czarni, Isabelo Gradin i Juan Delgado, grali już dla Urugwaju wcześniej, w Copa America 1916. Łatwo nie było, np. Chile zaprotestowało wówczas, że wstawianie czarnych do składu to niesportowe zachowanie. Ale Anglicy czekali na pierwszego czarnoskórego w kadrze, Viva Andersona, do 1978 r.

Tamten Urugwaj z 1924 r. to była pierwsza latynoamerykańska drużyna na występach w Europie. Misjonarze wysłani w odwrotną stronę, rejsem w najtańszej klasie. Wygrali wszystkie mecze na krótkim tournée w Hiszpanii, a potem igrzyska. Powitani jako biedacy w sandałach, żegnani jako bohaterowie. Galeano nazwał to drugim odkryciem Ameryki. A gdy Jules Rimet szukał miejsca na pierwszy mundial, nie było wielkim zaskoczeniem, że zgłosił się Urugwaj i zaprosił do siebie na 1930 r. na świętowanie stulecia konstytucji.

Europa to zaproszenie zlekceważyła, przysłała tylko cztery drużyny z łapanki, więc Urugwaj się odegrał i nie zagrał ani w 1934 r. we Włoszech, ani w 1938 r. we Francji. Wrócił na mundiale w 1950 r. i znów wygrał. A potem Urugwajczycy, patrzyli przez dziesięciolecia jak to wszystko idzie w ruinę.

Ich reprezentacja przestała się liczyć na świecie, liga stanęła w miejscu, gdy inne przyspieszyły razem z komercjalizacją futbolu. Stary mit garra charrua, walki małych przeciw potęgom, wyrodził się w brutalność. I tak teoretycy piękna stali się praktykami gry prymitywnej, że kości trzeszczały.

Trafiali im się wciąż artyści, jak Enzo Francescoli czy – na upartego – Alvaro Recoba, ale obok nich straszyli brutale jak Jose Batista, wciąż rekordzista jeśli chodzi o najszybszą czerwoną kartkę mundialu, czy Paolo Montero. Angielski komentator nazwał Urugwaj z lat 80. i 90. „piątą kolumną, bijącą w moralność futbolu na oczach całego świata".

Największe kluby też podupadły, a potęgą Urugwaj pozostał tylko w transferach piłkarzy, i to w mało chwalebny sposób. Najpierw Central Espanol, potem Rentistas, a po nich kolejne kluby stały się drużynami duchami, w których menedżerowie rejestrowali fikcyjnie piłkarzy z całego kontynentu, a potem równie fikcyjnie wypożyczali ich do innych drużyn, dzięki temu ukrywając swoje dochody w urugwajskim raju podatkowym.

Nawet nasz Mariusz Piekarski podczas gry w Brazylii był formalnie współwłasnością Rentistas, klubu z drugiej ligi, ze śmiesznie niskim budżetem. Brazylijczyk Hulk, kupiony niedawno przez Zenit Sankt Petersburg z Porto za ok. 50 mln euro, to też piłkarz Rentistas, który nigdy w koszulce tego klubu nie kopnął piłki.

Za wszystkim stoi Juan Figer Svirski, najpotężniejszy menedżer z tej części świata. Prezes Rentistas nazywa się Mario Bursztyn. Gdyby ktoś chciał kręcić latynoskiego „Piłkarskiego pokera", przyjdzie na gotowe. Choć ta pajęczyna, zwana triangulacion – potrajanie, bo się fikcyjnie dodaje trzecią stronę transakcji – właśnie się rwie. Trwa wielkie śledztwo w tej sprawie w Argentynie, a urugwajskie banki zaczęły odchodzić od tajemnicy pod presją argentyńskiego fiskusa.

Nie był to świat, w którym urugwajski romantyk futbolowy potrafił się odnaleźć. I gdy już zaczął się obawiać, że zostały mu tylko nudy i zgrzytanie zębami, reprezentacja w bólach awansowała na mundial 2010 i rozszalała się tam tak, że kraj wyległ na ulice w środku urugwajskiej zimy. Wszyscy wtedy byli Diego Forlanami z najsłynniejszej dynastii kraju: dziadek Forlana i jego ojciec też grali w reprezentacji i wygrali Copa America.

Minister Tabarez

Moda na Urugwaj wróciła nagle i trwa. Po półfinale mundialu było zwycięskie Copa America, Penarol Montevideo w finale Copa Libertadores, finał mundialu do lat 17 i powrót na igrzyska – po 84 latach.

Start w Londynie się Urugwajczykom nie udał, w eliminacjach mundialu też są na razie ociężali, Forlan z bohatera Atletico Madryt stał się statystą w Interze Mediolan, teraz gra w lidze brazylijskiej (w Internacionalu Porto Alegre), gdzie łatwiej oszukać mijający czas. Jego podania z rzutów wolnych i rożnych wciąż są zabójczą bronią, ale sił coraz częściej brakuje. I Oscar Tabarez, nie tyle trener kadry, ile minister futbolu, bo czuwa nad wszystkimi reprezentacjami, postanowił, że nie ma sensu zabierać Forlana do Polski na mecz towarzyski. Będzie potrzebny w walce o punkty w eliminacjach.

Oprócz Forlana i Diego Pereza przylecą do Gdańska wszyscy najlepsi. Diego Lugano, zagubiony w PSG, ale wciąż dowódca obrony Urugwaju, Egidio Arevalo, ruchoma tarcza w pomocy, młoda nadzieja kadry Gaston Ramirez. I skarby z ataku: Edinson Cavani, którego ostatnio po czterech golach strzelonych dla Napoli w Lidze Europejskiej Włosi nazwali „jednoosobową armią" oraz Luis Suarez z Liverpoolu. Piłkarz, który wychowywał się sam, w skrajnej nędzy, i wspomina, że początkowo nie wiedział, że w piłkę można grać na trawie. Na boisku prowokuje, oszukuje. Ale gra genialnie.

Urugwajowi się marzy, by w 2030 r. na stulecie mundiali znów zaprosić świat do siebie. Ale to pokolenie piłkarzy ma inny cel. Już za półtora roku mundial w Brazylii. Z finałem, oczywiście, na Maracanie.

– Przychodzimy na świat, krzycząc: gol! Gdy nas rzucają dziewczyny, mówimy, że nam dały czerwoną kartkę. Futbol to nasza pierwsza emocja – powtarza Eduardo Galeano, urugwajski pisarz, guru latynoskiej lewicy, kronikarz południowoamerykańskiego szaleństwa piłkarskiego. Jego „Futbol w słońcu i w cieniu" to sportowe „Sto lat samotności", zaludnione bohaterami jak ze zmyśleń Marqueza, choć u Galeano to wszystko prawda. A gdy nastają mundiale, Eduardo i jego żona Helena wieszają na bramie przed domem niedaleko plaż Montevideo kartkę: „Zamknięte na miesiąc z powodu futbolu". Albo wychodzą na plac Niepodległości, żeby stanąć w tłumie błękitnych szalików.

Pozostało jeszcze 93% artykułu
Piłka nożna
W sobotę Barcelona - Real o Puchar Króla. Katalończyków zainspirować ma Michael Jordan
Piłka nożna
Zbliża się klubowy mundial w USA. Wakacji w tym roku nie będzie
Piłka nożna
Żałoba po śmierci papieża Franciszka. Co z meczami w Polsce?
Piłka nożna
Barcelona bliżej mistrzostwa Hiszpanii. Bez Roberta Lewandowskiego pokonała Mallorcę
Piłka nożna
Neymar znów kontuzjowany. Czy wróci jeszcze do wielkiej piłki?