W czasie meczu na Parkhead skakał przy linii bocznej, łapał się za głowę i rozkładał ręce. Najchętniej wbiegłby na boisko, zrobił kilka wślizgów, tak jak robił, gdy był jeszcze zawodnikiem Celticu Glasgow.
Miała Irlandia swojego Roya Keane'a, miała Irlandia Północna swojego Lennona, tylko z niepokręconą psychiką jak Keane. Dla niego boisko to nie było pole bitwy, a przeciwnicy to nie byli wrogowie, których trzeba połamać. Atakował ostro, bo tak się gra na Wyspach, a on nie lubi odpuszczać.
Taki jest duch The Bhoys i teraz mówią, że Lennon tego ducha przywrócił po okresie, w którym Celtic stał się bardziej biznesem niż klubem z historią. Tak piłkarze Lennona zagrali z Barceloną i znakomicie zrealizowali to, co im wymyślił: wokół własnego pola karnego biało-zielono od naszych koszulek i absolutny zakaz faulowania. W ataku zaserwował to, co dobrze znane na północ od Londynu: kopnij i biegnij, a gdy można, to strzelaj. Wystarczyło: zabrał artystom z Barcelony pędzle i farby, i wygrał.
Po meczu podbiegł do każdego piłkarza z osobna i go wyściskał jak syna. Wyglądało, jakby za chwilę miał się ze szczęścia popłakać, a twardziel z ligi szkockiej nie ma prawa uronić łzy.
To jedno z najwspanialszych zwycięstw w historii Celticu, porównywane do zdobycia Pucharu Mistrzów w 1967 roku. Przyszło akurat na obchody 125-lecia klubu. Czegoś takiego kibice dawno nie przeżywali, nic dziwnego, że Rod Stewart, wielki fanów Celtów, popłakał się na trybunach. Po meczu zadzwonił do Lennona Elton John. Najpierw dobijał się przez sekretarkę, a potem zadzwonił bezpośrednio do domu, jadąc na koncerty do Australii.