Kiedy Alan Pardew w 2006 roku prowadził West Ham United bez przerwy krytykował Arsene'a Wengera za sprowadzanie do Arsenalu kolejnych Francuzów. Grzmiał, że liga traci swój charakter, a szatnia nie może reagować dobrze, gdy w drużynie jest kilku obcokrajowców tej samej osobowości.
Siedem lat później z Newcastle żartują już wszyscy. W zimowym oknie transferowym do United trafili Mathieu Debuchy (Lille), Mapou Yanga-Mbiwa (Montpellier), Yoan Gouffran (Girondins Bordaux), Moussa Sissoko (Toulouse) oraz Massadio Haidara (Nancy). Do samego końca Pardew zabiegał także o Loica Remy'ego z Marsylii, ale ten zawodnik ostatecznie trafił do Queens Park Rangers.
- Newcastle idzie w ślepą uliczkę – pisały angielskie media, przypominając, że francuscy zawodnicy związali się z klubem nawet sześcioletnimi umowami. Szokujące jest to, że razem z nowymi nabytkami w kadrze jest już 11 piłkarzy z francuskim paszportem, a czerech kolejnych mówi po francusku. Nowi gracze dołączyli do Hatema Ben Arfy, Yohana Cabaye, Gabriela Obertana, Romaina Amalfitano i Sylvaina Marveaux. Newcastle dzięki francuskiej kolonii wcale nie podbija ligi, jest na 13 miejscu w tabeli, a do liderującego Manchesteru United traci 38 punktów.
- Trudno w takich warunkach mówić o duchu drużyny, poczuciu przynależności klubowej. Taka liczba Francuzów w jednym zagranicznym klubie nie może przynieść niczego dobrego – mówił Gerard Houllier, kiedyś trener Liverpoolu.
Pod koniec lutego władze Newcastle zorganizowały „dzień francuski". Przed ligowym meczem z Southampton na koncerty do miasta przyjechały francuskie zespoły, a kibice zostali poproszeni o przyniesienie na stadion niebiesko-biało-czerwonych flag.