Arsene Wenger. Dżentelmen w ślepej uliczce

Arsene Wenger kiedyś był wizjonerem, dziś uważany jest już tylko za upartego mądralę

Publikacja: 27.02.2013 18:41

28 września 1996 roku pojawił się w Londynie nagle i niespodziewanie. Wcześniej przez rok prowadził Nagoya Grampus Eight – drużynę ligi japońskiej, dla piłkarzy Arsenalu był człowiekiem znikąd. Niby pracował wcześniej w Monaco, ale na Londyn wydawał się za mały.

Piłkarze zakochali się w jego metodach pracy bardzo szybko. Wenger pokazał im, co mogą jeść i kiedy, wprowadził odżywki, Paul Merson w swojej autobiografii wspomina, że zastrzyki brał tak często, że nawet nie miał czasu pytać, co jest w środku. Zorganizował klub po swojemu – zadbał o każdy szczegół, piłkarze mieli tylko grać i wygrywać.

Przejął Arsenal – zespół nauczony taktyki „kopnij i biegnij”, w której od umiejętności technicznych bardziej liczyły się wzrost, siła i agresja. Wprowadzał do drużyny nowych zawodników – za grosze kupił z Milanu Patricka Vieirę, zrobił go kapitanem i patrzył, jak młodzi zdolni dojrzewają przy piłkarzach, którzy wiedzą, o co chodzi w Premiership.

Był Tony Adams, ale pojawił się Dennis Bergkamp; był Martin Keown, ale przyszedł Marc Overmars. W zespole powoli przybywało artystów, a ubywało drwali. Wenger zaczął budować swój wizerunek maga, który potrafi wyciągać wielkich zawodników z kapelusza.
W porównaniu z wielomilionowymi transferami konkurencji budował drużynę za grosze. Z czasem stało się to jego obsesją. Kiedy przedstawił Europie Nicolasa Anelkę, szefowie Arsenalu zdali sobie sprawę, że być może zatrudnili trenera, który będzie prowadził zespół przez lata. Dla klubowego księgowego był jak skarb.

Anelka przyszedł za 500 tysięcy funtów, sprzedano go za 22 miliony do Realu Madryt.

Takich brylantów szlifowanych przez Wengera w Londynie było więcej. To on poznał się na Cescu Fabregasie, kiedy w Barcelonie stwierdzili, że nie ma katalońskiego DNA, a później odkupili piłkarza z dużą stratą. To on z Robina van Persiego zrobił wielkiego gracza, którego Alex Ferguson kupił do Manchesteru i nie wyobraża sobie bez niego wyjściowego składu.

Wenger ma tylko jedną wadę – przez ostatnich osiem lat nie wygrał żadnych rozgrywek. Po latach boiskowych czarów Thierry’ego Henry’ego, Roberta Piresa czy Fabregasa kibice przyzwyczaili się jednak, że nawet jeśli Arsenal nie wygrywa, gra pięknie.
Ale teraz już nikt nie odważy się nazwać tej drużyny angielską wersją Barcelony. Wenger kupuje dużo gorszych piłkarzy, nie orientuje się już tak dobrze w realiach albo zabrnął w ślepą uliczkę i za wszelką cenę chce udowodnić, że ma rację.

Przez 16 lat pracy jego pozycja nigdy nie była tak słaba jak dziś. Od klubu dostanie zapewne kolejną szansę, jego kontrakt zostanie podobno przedłużony o kolejne dwa lata – do 2016 roku, ale to ma być ostatnia szansa. Arsenal liczy, że Wenger jest trenerem na czasu finansowego fair play, kiedy kluby nie będą mogły wydawać więcej, niż zarabiają, ale wcześniej Arsenal może ze szczytów Ligi Mistrzów stoczyć się do stanów średnich Premiership.

W tym sezonie z Pucharem Ligi i Pucharem Anglii drużyna Wengera pożegnała się po porażkach z drugoligowcami. W 1/8 finału Ligi Mistrzów trafiła na Bayern Monachium, który w Londynie wygrał 3:1 i przejechał się po Arsenalu jak walec, nie pozostawiając złudzeń przed rewanżem.

Kibice gwizdami żegnali cały zespół, a najgłośniejszymi – trenera. Wenger, który przez lata był nietykalny, ma teraz trybuny przeciwko sobie. Trudno wierzyć w jego zapewnienia i nie wątpić w trenerskiego nosa, kiedy sprowadza do klubu Pera Mertesackera, Gervinho, Marouane Chamakha czy Oliviera Giroud, a o Edena Hazarda, który robi karierę w Chelsea, nawet nie podejmuje walki.

Wenger szczyci się tym, że najwyższym transferem przez 16 lat jego pracy było 15 milionów funtów wydane na Andrieja Arszawina. Niektórzy zauważają jednak, że tych tańszych, ale dużo mniej zrozumiałych transakcji było znacznie więcej. Czy można przegapić wydatek dziesięciu milionów na 29-letniego Mikela Artetę czy 11 milionów na Lukasa Podolskiego, który najlepsze lata ma za sobą?

Wenger jest uparty. Powtarza, że Arsenal i tak koniec końców wyjdzie na swoje, że chociaż ma pieniądze na nowych zawodników, najpierw musi się pozbyć tych, którzy teraz zarabiają w klubie za dużo, a na boisku dają niewiele.

Wytrwałość Wengera nie ma już jednak nic wspólnego z pewnością siebie. Przez lata mógł wdawać się w słowne utarczki z Jose Mourinho czy Fergusonem, nie tracąc swego wizerunku dżentelmena – jest przecież kawalerem Orderu Imperium Brytyjskiego.

Ostatnio stracił jednak nerwy. Na konferencjach prasowych jest opryskliwy, denerwują go nawet proste pytania, składa niemądre deklaracje, jak ta przed meczem z Bayernem, kiedy zapowiedział, że planuje przegrać ten mecz, żeby wszyscy byli szczęśliwi.

Wenger zawsze ma swoje zdanie i zawsze się z nim zgadza. Nie słucha podszeptów. Jeśli rzeczywiście – jak zapowiada – Arsenal zdobędzie wicemistrzostwo Anglii, a w przyszłym sezonie rozpocznie szturm na wszystkich frontach, wyjdzie na jego. Ale trudno w to uwierzyć.

Piłka nożna
Wielka gra o finał Ligi Mistrzów. Barcelona nie zlekceważy Interu
Piłka nożna
Liga Mistrzów. Paris Saint-Germain bliżej spełnienia marzeń o finale
Piłka nożna
Bodo/Glimt. Wyrzut sumienia polskich klubów
Piłka nożna
Czas na półfinały Ligi Mistrzów. Arsenal robi wyjątkowe rzeczy
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Piłka nożna
Robert Lewandowski wśród najlepszych strzelców w historii. Pelé w zasięgu Polaka