Na wszystkich stadionach słychać było okrzyki kibiców: Leo, Leo, Leo. Nawet rodacy Portugalczyka mu tak dogryzali, jeśli ich zdenerwował. Na czterech z rzędu galach Złotej Piłki było identycznie: Messi, Messi, Messi, Messi. Zdjęcie skrzywionej twarzy Cristiano po ogłoszeniu wyników wzbudziło wesołość na całym świecie.
Barcelona rozgniatała Real, w listopadzie 2010 roku było 5:0 i Gerard Pique mógł paradować z uniesioną do góry dłonią, pokazywać pięć palców, a przed finałem pucharowych rozgrywek krzyczeć do rywali: zdobędziemy Puchar waszego Króla.
Cristiano Ronaldo nawet w reprezentacji nie był w stanie się zrewanżować, w ostatnich mistrzostwach Europy Portugalia przegrała z Hiszpanią w półfinale po rzutach karnych. On czekał, chciał być ostatnim, który zdobędzie bramkę i pogrąży rywala, ale wcześniej zaczęli się mylić koledzy i nawet nie podszedł do piłki.
Niby był wielki, jego koszulki sprzedawały się w milionach, ale ciągle czegoś brakowało. Mówiono, że nie nadaje się do ważnych meczów, nie wytrzymuje presji, nie bierze odpowiedzialności za drużynę. Jest dobry, kiedy trzeba nastrzelać goli Granadzie, Bilbao, czy Valencii, ale z Barceloną strach pęta mu nogi. Nie ułatwiał mu życia Jose Mourinho, który po tym 0:5 tak się przestraszył, że kazał swoim piłkarzom murować bramkę i kopać rywali po nogach, byle tylko uniknąć kompromitacji.
Teraz wszystko się zmieniło. Zamiast łamać ręce artystom z Barcelony, piłkarze Realu zabierają im pędzle. Nie dość, że Real przełamał kompleks i wreszcie potrafi z Barceloną wygrywać, to jeszcze Portugalczyk strzela w tych spotkaniach bramki. I teraz o nim mówią po El Clasico z zachwytem, a nie o Messim.