Poszukiwany żywy lub martwy jest w połowie Europy. Zupełnie bezpiecznie mógłby się poruszać tylko po ulicach Porto, w wybranych częściach Londynu - tam, gdzie kibicują Chelsea i w połowie Mediolanu, trzymającej kciuki za Inter.
W Madrycie już nie mógłby być pewny ciepłego przyjęcia, nawet przez kibiców Realu, zwłaszcza od kiedy posadził na ławce rezerwowych Ikera Casillasa. Jose Mourinho, "The Special One", wróg publiczny numer jeden.
Sam jest sobie winien, bo lista tych, których obrażał jest wyjątkowo długa i bogata, a ci ludzie mają dobrą pamięć. Koszulką Sportingu Lizbona cisnął o ziemię, Alexa Fergusona oskarżył o to, że uciekł przed nim, nie podając ręki, kibiców w Liverpoolu uciszał po samobójczym golu Stevena Gerrarda, a potem tłumaczył, że gest był skierowany do angielskich mediów.
Z mediami też miał na pieńku. Kiedy był trenerem Chelsea, skłócił się ze wszystkimi: Rafą Benitezem, Arsene'em Wengerem, jeszcze raz z Alexem Fergusonem, nawet z właścicielem klubu Romanem Abramowiczem był w złych relacjach. Ashleya Cole'a podebrał z Arsenalu po cichu, negocjując po kryjomu, a Premier League za ten wyjątkowy przejaw niekoleżeństwa ukarała go 20 tys. funtów grzywny.
Kiedy jako szkoleniowiec Interu wyeliminował z Ligi Mistrzów Barcelonę, zaczął biegać po murawie Camp Nou jak oszalały z palcem uniesionym w górę, aż przegonili go stamtąd, włączając zraszacze. Jedni i drudzy byli siebie warci. Narzekał na sędziów, przyczynił się do zakończenia kariery przez arbitra Andersa Friska, a bardziej przychylni mu komentatorzy tłumaczyli, że po prostu zdejmuje presję z zawodników i bierze ją na siebie.