Na Łazienkowską przyszedł ze Śląska jako żołnierz, w roku 1954 i od tamtej pory służy Legii jako piłkarz, trener, doradca. Andrzej Strejlau opowiadał, że nieraz miał ochotę wpuścić „Kiciego" na mecz pierwszej drużyny Legii, aby uporządkował grę. Kiedyś doszło do takiej sytuacji na wyspie Bali. Legia przegrywała sparing z napaloną miejscową drużyną 0:3, ale po przerwie wszedł 50-letni Brychczy i wygrała 4:3.
Jan Mucha, były bramkarz Legii, miał brata, też bramkarza. Poprosił więc, aby ktoś na Łazienkowskiej mógł sprawdzić, czy do czegoś się nadaje. Miał go obejrzeć trener bramkarzy Krzysztof Dowhań. Ale najpierw młody Mucha poszedł na boczne boisko, gdzie 75-letni Lucjan Brychczy ustawił piłki na linii pola karnego i strzelił mu kilka razy po okienkach. Młody się załamał i wrócił na Słowację. Nowy szef Legii Bogusław Leśnodorski przyznał Lucjanowi Brychczemu tytuł Honorowego Prezesa Legii. Jestem zły, że to nie ja wpadłem na ten pomysł.
Atak
Jan Banaś jest największym przegranym sportowcem PRL. Jest też ofiarą swojego życiorysu, który stał się kanwą przygotowywanego przez Jana Kidawę – Błońskiego filmu. Banaś urodził się podczas wojny w Berlinie, gdzie pracowała w roli tłumaczki jego matka, Polka ze Śląska. Zakochał się w niej oficer Wehrmachtu i Janek, urodzony jako Heinz, stał się owocem tej miłości. Potem ojciec poszedł na front i ślad po nim zaginął. Odnalazł się 20 lat po wojnie, kiedy usłyszał, że syn gra w reprezentacji Polski. Namówił go, żeby podczas jakiegoś wyjazdu z drużyną na Zachód pozostał w RFN i syn skorzystał z pierwszej okazji. Ale szybko się zorientował, że nie miłość ojcowska kierowała tatusiem, tylko chęć zarobienia na synu. Mniejsza o szczegóły, ale radość ze spotkania nie trwała długo, Banasiowi pomogli obcy ludzie, dzięki czemu trafił nawet do klubu 1.FC Koeln, gdzie był najlepszy, chociaż mistrzowie Bundesrepubliki tam grali. On grać nie mógł, bo PZPN nałożył na niego karę dyskwalifikacji. Wrócił więc skruszony do Polski, gdzie darowano mu winy.
Dopiero teraz zaczęła się jego prawdziwa kariera, która nie mogła mieć jednak happy endu. Za grzech młodości ukarano Banasia zakazem wyjazdów do RFN, choć to dzięki jego bramkom Polska pojechała na igrzyska olimpijskie i na mundial. Ale bez niego, bo obydwa turnieje odbywały się w Monachium. Koledzy zdobyli medale i renty olimpijskie a on nie ma nic.
Kiedyś Banaś, zwany Bubim, to był pierwszy playboy Śląska. Miał jedynego w tym regionie forda mustanga, cieszył się też szczególną sympatią wśród tamtejszych kibicek. Miał oczy jak spaniel i większe powodzenie niż Włodek Lubański. Ale głowy do interesów, w przeciwieństwie do Włodka, nie miał. W dodatku prześladował go pech, bo kiedy grał w Meksyku, to pieniądze, które wkładał do banku rano, wieczorem już nie miały żadnej wartości.
Parę lat temu rozmawialiśmy o endoprotezach stawu biodrowego. Wielu piłkarzy po pięćdziesiątce jest na nie skazanych. Jeśli ktoś był prawonożny, to ma problem z lewym biodrem. I odwrotnie. „Bubi" równie dobrze strzelał z obu nóg, więc ma dwie protezy. Ja byłem jednonożny, więc mam jedną. Jemu zrobili we Francji cementowe i źle, więc w Polsce musiał poprawiać, na co już za bardzo nie miał pieniędzy. Po jednej z rozmów na stadionie Górnika w Zabrzu spytałem, czy go gdzieś nie podrzucić. Janek grzecznie podziękował i poszedł do swojego małego samochodziku, pamiętającego czasy Edwarda Gierka.
Mam taką niepopularną teorię, że gdyby Włodek Lubański był zdrowy, to Polska nie zajęłaby trzeciego miejsca na świecie. Bo grał świetnie, ale wszystko było podporządkowane jemu i przeciwnicy o tym wiedzieli. A z Szarmachem nigdy nic nie było proste. Nie bez powodu nazywano go Diabłem, miał odlotowe pomysły. Kiedy grał w Stali Mielec, gdzie o rozrywki było dość trudno, kupił Grześkowi Lacie na imieniny konia i wprowadził go po schodach na trzecie piętro bloku.
Z Andrzejem Szarmachem nie można się było nudzić. Nie był zarozumiały, ale miał poczucie wartości, bo w końcu strzelał bramki na trzech mundialach. Niestety, zabrakło go w najważniejszym meczu z Niemcami we Frankfurcie na Wodzie. Miał takiego krwiaka, że nie mógł chodzić. – Gdybym wtedy grał – opowiadał – to bym tego Beckenbauera nosem wciągnął.
Nos też zresztą miał wyjątkowy. Łamano mu go trzy razy. Ostatni raz we Francji, gdzie uczył grać w piłkę Erika Cantonę. Już nawet nie usiłuje go nastawiać. – Wiem, że wygląda jak skocznia narciarska w Wiśle – Malince, ale świadczy o mnie.
Do naszego pierwszego spotkania doszło 40 lat temu w Zabrzu, po jakimś meczu ligowym. Pojechałem specjalnie, żeby zrobić z nim wywiad. Przedstawiłem się, ale czekali na niego jacyś kumple, więc nie miał dla mnie czasu. – Pisz pan, co pan chcesz, byleby tam jaj nie było – powiedział w przelocie.
Właściwie nic się od tamtej pory nie zmieniło, Andrzej chyba wciąż mi ufa.
Dawniej, kiedy nie było telefonów komórkowych, dziennikarze dzwonili do domów piłkarzy lub po prostu tam chodzili, czasami nawet niezapowiadani. 8 marca 1975 roku wparowałem właśnie tak znienacka do mieszkania Roberta Gadochy w bloku na ulicy Jaszowieckiej na Stegnach. Nakryłem go na jedzeniu zupy ogórkowej, ale powód przyjścia miałem ważny. Tego dnia Gadocha, jako pierwszy prawdziwie zawodowy polski piłkarz, otrzymał oficjalną zgodę na grę w klubie zagranicznym. Było to FC Nantes, a podobno gdzieś w tle politycznej decyzji leżały dobre stosunki z Francją, o co dbał Edward Gierek. I w zgodzie z tą doktryną my daliśmy Francuzom Roberta Gadochę i Joachima Marksa, a oni nam autobusy Berliet. Gadocha wolał wprawdzie jechać do Cosmosu Nowy Jork, ale Cosmos nic o tym nie wiedział.
Robert miał bardzo rozwinięte poczucie swojej wartości, ale był to też kolega miły i bezpośredni. Kiedyś powołałem go do drużyny dziennikarskiej, na mecz z oldbojami Wisły w Płocku. Byłem z tego powodu bardzo dumny, ale nie zdawałem sobie sprawy, jaki błąd popełniam zapraszając do drużyny także Stasia Terleckiego. Dwaj tacy soliści to pewność, że nikt inny nie powącha piłki. I tak było. Oni grali, a my patrzyliśmy. Kiedy już raz piłka doleciała do mnie i chciałem w jakiś efektowny sposób zaznaczyć swoją obecność, podałem piłkę piętą prosto pod nogi przeciwnika. I co usłyszałem od Roberta? – Stefan, my się męczymy, a ty nam wszystko psujesz.
Muszę jednak przyznać, że kiedy Kazimierz Górski w meczu w Rykach podjął ryzyko zostawienia mnie na ławce, Gadocha powiedział: – Panie trenerze, bez Stefana nie gram.
No więc lubię go za tych parę słów i rajdy po lewym skrzydle na Łazienkowskiej oraz weekend w Krynicy Morskiej, gdzie z Robertem i Leszkiem Ćmikiewiczem wygraliśmy turniej piłki plażowej. Szkoda, że wyjechał tak nagle.