Reklama
Rozwiń

Jedenastka moich snów

To nie jest najlepsza drużyna w historii polskiego futbolu, to są piłkarze, których polubiłem. Być może byli lepsi, ale właśnie tych pamiętam najbardziej – pisze Stefan Szczepłek.

Publikacja: 30.03.2013 00:02

Bramkarz

Jakieś 20 lat temu zadzwonił do mnie Andrzej Roman, wspaniały dziennikarz. Powiedział, że zwrócił się do niego prezes RSW Prasa - Książka - Ruch, z propozycją napisania książki o Józefie Młynarczyku. Prezes pochodził z  miasta Łodzi, gdzie kult Młynarczyka był żywy. Andrzej Roman pewniej czuł się jako znawca tenisa niż futbolu, zaproponował więc współpracę mnie, a najlepsze miało dopiero nastąpić.

Przez kilka niedziel spotykaliśmy się w mieszkaniu Andrzeja na Nowym Mieście w Warszawie. Gospodarz, Józek Młynarczyk, ja i magnetofon kasetowy Grundig. Podczas kilku parogodzinnych sesji, pijąc wino słuchaliśmy opowieści Józka o Widzewie, Porto, Bastii, reprezentacji. Andrzej dorzucał swoje o tym, jak ze swoim kuzynem Zbigniewem Brzezińskim uciekał borowcom, żeby mieć trochę spokoju. I jak podczas okupacji wyrecytował oficerowi Wehrmachtu skład Schalke, co być może uchroniło rodzinę od represji. A ja patrzyłem na wiszący na ścianie piękny, osiemnastowieczny plan Warszawy.

Powstał z tych spotkań modny wtedy wywiad – rzeka, pod tytułem „Kochana piłeczko". Sprzedał się w kioskach Ruchu w nakładzie ponad 80 tys. egzemplarzy, jednak nie miało to wpływu na nasze honorarium, ponieważ nie wykazaliśmy czujności przy podpisywaniu umowy.

Tuż przed oddaniem książki do drukarni Andrzej spytał, czy nie mam nic przeciwko temu, aby wśród autorów, czyli osób rozmawiających z bramkarzem, znalazł się wspomniany wcześniej prezes, autor pomysłu i płatnik zarazem, bo sprawiłoby mu to przyjemność. A jaki to problem. Są tam więc trzy nazwiska: Roman, Szczepłek i Jacek Dąbski. To ostatnie z błędem. Bo prezesem Ruchu był wówczas późniejszy minister sportu. Kiedy objął stanowisko, zaproponował mi funkcję rzecznika. Ale ja wolałem zostać przy dziennikarstwie.

Jacek Dębski zginął niedaleko Stadionu Dziesięciolecia, zastrzelony przez cyngla „Baraniny" – Saszę. Andrzej Roman, nałogowy palacz, zginął w pożarze swojego mieszkania, który zaczął się prawdopodobnie od niedopałka, którego nie mógł znaleźć. Mapa Warszawy też spłonęła. My z Józkiem bardzo się lubimy, co kiedyś potwierdzaliśmy wspólnym graniem w piłkę, a czasami zdarzały się nam też zawody kiperów.

Obrona

Władka Stachurskiego pochowaliśmy w Wielkim Tygodniu. Nie zdążyłem oddać mu pożyczonego zdjęcia, zrobionego Polaroidem w mieszkaniu Kazia Deyny w Wilmslow. Jest tam gospodarz, Władek, Lucek Brychczy i były piłkarz, a potem kierownik drużyny Legii Czesiek Ciupa. Gość, który jako pierwszy strzelił bramkę na Stadionie Dziesięciolecia, za co otrzymał w nagrodę teczkę z żółtej skóry.

Władek i jego starszy brat Mirek, piłkarz Polonii, byli żywymi kartami historii powojennej Warszawy. Kiedy w powstaniu Niemcy rozstrzeliwali ich ojca w masowej egzekucji na Nowogrodzkiej, Mirek miał dwa latka, a Władek miał się dopiero urodzić. Jako dzieci jedli chleb zmoczony wodą i posypywany z rzadka cukrem, bawili się w ruinach Warszawy, szmacianką trafiali w bramkę wyrysowaną kredą na murze zburzonego domu, gdzie radzieccy żołnierze napisali nierównym pismem „Min niet". Aż zostali piłkarzami.

Jeśli chodzi o charakter Władek Stachurski był skrzyżowaniem Franka Dolasa ze Zbigniewem Buczkowskim i Wiechem. Typowym warszawskim cwaniaczkiem w najlepszym stylu. Honornym i przestrzegającym zasad współżycia, zgodnych z kodeksem ulicy. To on rządził na basenie Legii w czasach, kiedy rajdowcy rozbijający się fordami taunusami i simkami rano dawali dziewczynom z basenu jedną pończochę, obiecując drugą, jeśli przyjdą w umówione miejsce wieczorem.

Na boisku Legii też rządził. W pierwszej jedenastce był jedynym warszawiakiem z krwi i kości. Miał tak mocny strzał, że kiedy piłka przeszywała powietrze, rybitwy z Łazienkowskiej uciekały nad Wisłę. Jedno z jego przezwisk to Schnellinger. Tak nazywał się niemiecki obrońca, jeden z najlepszych na świecie. Stachurski był od niego nieco słabszy, ale dawał sobie na ogół radę. Aż nadszedł półfinałowy mecz Pucharu Mistrzów z Feyenoordem w Rotterdamie. Władek musiał pilnować lewoskrzydłowego Coena Moulijna. Przykro było patrzeć jak precyzyjnymi, piętrowymi zwodami wkręca on Polaka w ziemię. Kiedy komuś coś się nie udawało, Władek od tej pory mówił: – Każdy ma swojego Moulijna. Miał 28 lat, kiedy pomocnik Lecha Jan Domino zdruzgotał mu na Łazienkowskiej kolano. Dumą Władka był jego syn, który skończył konserwatorium w klasie skrzypiec i dawał już recitale. Podczas nabożeństwa żałobnego w kościele garnizonowym koleżanki i koledzy syna, zebrani w kwartet smyczkowy zagrali Adagio Albinoniego tak pięknie, że pewnie Władek uśmiechał się  w trumnie.

Jurek Gorgoń urodził się w tym samym roku co ja. Nie wypada mi w tej sytuacji powiedzieć nic, poza tym, że był to dobry rocznik. Niestety, nie dla każdego. Kiedy ja się obijałem na boiskach pozbawionych trawy, Gorgoń zdobywał tytuł mistrza Polski juniorów. Kiedy ja zaczynałem pracę w drukarni DSP, gdzie metrampaż Kwiatkowski, brat Ireny, uczył mnie odróżniać petit od nonparelu, Jurek Gorgoń już był mistrzem olimpijskim.

Wszyscy się go bali i ja też. Potężny blondyn, nazywany przez Anglików Wielką Białą Górą, był trudny do przejścia. Miał zresztą zasadę: piłka może mnie minąć, napastnik – nigdy. A ponieważ nie zawsze trafiał w piłkę, przeciwnicy woleli go omijać.

Kiedy już wyrosłem z wieku, w którym na Łazienkowskiej krzyczałem „śmierć hanysom" i zobaczyłem ludzi także w piłkarzach Górnika, do Zabrza jeździłem z przyjemnością. Niedaleko dworca oraz Domu Muzyki i Tańca znajdował się blok, w którym mieszkali zawodnicy Górnika, a tuż obok blok kierownika drużyny, byłego świetnego gracza Mariana Olejnika, zwanego Kiciu. Zdarzało się więc, że kiedy pani doktor Krysia Kurzejowa robiła fondue na urządzeniach przywiezionych przez męża, lekarza i piłkarza (dziś dr Józef Kurzeja jest dyrektorem kliniki onkologicznej w Hagen) z tournee po Francji, Jurek Gorgoń roznosił kolegów na plecach do mieszkań. Mnie jednak przy tym nie było i nawet trochę żałuję.

Paweł Janas uważany jest przez niektórych za dziwaka. A ja go lubię, bo go znam. To był kiedyś dobry obrońca, który grał w Widzewie ze Zbigniewem Bońkiem. Ale w Legii zrobił większą karierę. A jak już przestał grać w Warszawie i Auxerre, został w Legii jako trener. Zdobył z nią mistrzostwo Polski i awans do Ligi Mistrzów. Przeszedł modelową karierę od reprezentanta Polski, zdobywającego na mundialu w Hiszpanii trzecie miejsce, przez tytuł najlepszego cudzoziemca ligi francuskiej, po funkcję selekcjonera reprezentacji Polski i to na mistrzostwach świata.

To dobry człowiek, ale czasami trudno go zrozumieć. Wiedzą to najlepiej Jerzy Dudek i Tomasz Frankowski, podstawowi piłkarze reprezentacji, których nie powołał do kadry na mistrzostwa świata 2006. Obiecał, że kiedyś mi powie, dlaczego podjął taką decyzję. Ale minęło siedem lat, a Paweł milczy.

Ciężko zachorował i rozpadła mu się rodzina. Lekarze powiedzieli mu, że ma nieduże szanse na przeżycie. Paweł nie przyjął tego do wiadomości, wrócił do życia, ale zerwał ze swoim hobby. Już nie strzela do zwierząt. Zaszył się w Puszczy Noteckiej, szczęśliwy w nowym związku, pamiętający o dzieciach, życzliwy dla wszystkich. Ale żeby się o tym przekonać, trzeba go poznać.

Stefan Majewski był bodaj pierwszym polskim trenerem, który korzystał z laptopa. Zawistni koledzy po fachu nazwali go więc Doktorem, media to podchwyciły i tak już zostało. Kiedy trenował Cracovię, a porażki przeważały nad zwycięstwami, kibice skandowali: „Dzisiaj sobota, Majewski pakuj laptopa".

Maciej Szczęsny, który swoje nienapisane wspomnienia czyta z głowy zaprzyjaźnionym dziennikarzom, powiedział, że w Muzeum Legii powinna znaleźć się obudowa jarzeniówki z klubowej szatni, uszkodzona przez Stefana Majewskiego podczas nieudanej próby podbicia piłki lewą nogą.

A Stefan Majewski nic sobie z tego nie robi, bo jego CV może stanowić powód do zazdrości dla piłkarzy i trenerów. Legia, reprezentacja Polski, dwa mundiale, Kaiserslautern, ukończona akademia trenerska w Kolonii, wśród wychowanków m.in. Miroslav Klose, Michael Ballack i Roman Weidenfeller.

Nasze mieszkania w ursynowskich blokach znajdują się o trzysta metrów od siebie. Do niedawna Stefan mieszkał w tym samym bloku co kulomiot Tomasz Majewski, ale o sobie nie wiedzieli. Stefan ma taki telewizor na pół ściany, na którym ogląda mecze, więc wpadam do niego we wtorki na Ligę Mistrzów. Wtedy on wyjmuje wino, pokazuje kolejną maszynę do pisania, których zebrał już kilkadziesiąt, whisky z rocznika 1956 i mnóstwo innych rzeczy. A cieszy się nimi jak dziecko. W przerwie meczu rozmawia przez Skype'a z wnukiem. Obydwie córki Stefana – Majka i Marta – zostały we Freiburgu, gdzie ojciec kończył karierę. Zięć jest Niemcem.

I jeszcze uwaga praktyczna: jeśli Stefan zaprosi na przejażdżkę samochodem, lepiej delikatnie odmówić. Jeździ bardzo dobrze i nie płaci mandatów, ale raz, kiedy mu się śpieszyło, pokonaliśmy drogę ze stadionu w Płocku na Łazienkowską w 45 minut.

Pomoc

Leszek Ćmikiewicz robił wrażenie ministranta. Jednak to tylko pozory. W meczach eliminacyjnych z Anglią i Walią po zajściach z nim z boiska wyleciało dwóch przeciwników. Sędziowie nabierali się na jego maślane oczy. Mnie one zachęciły. Ćmikiewicz był pierwszym piłkarzem reprezentacji Kazimierza Górskiego, do którego miałem odwagę podejść. O nim napisałem w „Piłce Nożnej" pierwszy większy tekst, podpisany imieniem i nazwiskiem. Pojechałem w tym celu do Wrocławia, rozmawiałem z jego pierwszym trenerem w Lotniku na Psim Polu i poznałem środowisko kresowiaków, którzy, podobnie jak rodzice Ćmikiewicza, stali się repatriantami.

Bałagan był tam wtedy taki, że chociaż Leszek Ćmikiewicz urodził się 3 maja 1947 roku, to pijany urzędnik zapisał 25 sierpnia roku 1948. Tak zostało, więc gdyby się czepiać, to mecze reprezentacji Polski juniorów i młodzieżowej z udziałem Ćmikiewicza powinny zakończyć się walkowerami dla przeciwników, bo grał zawodnik poza limitem wieku. W latach 70. Legia i Górnik nie podbierały sobie piłkarzy, ale Włodek Lubański chciał mieć Leszka obok siebie. Już mu nawet przygotowali w Zabrzu czteropokojowe mieszkanie. W Warszawie zajmował z żoną i pierwszą córką kawalerkę na tyłach kina Luna. Legia oczywiście go nie puściła. Ale kiedy podczas rozmaitych uroczystości po powrocie z mistrzostw świata w roku 1974 władza obiecywała piłkarzom złote góry, przewodniczący Rady Państwa Henryk Jabłoński spytał w Belwederze, jakie zawodnicy mają potrzeby. Wtedy kapitan drużyny Kazimierz Deyna powiedział: – Ćmikiewicz nie ma gdzie mieszkać.

Kilka miesięcy później Ćmikiewiczowie przeprowadzili się do mieszkania w bloku pod skarpą, niedaleko kortów Warszawianki. Trzy pokoje, 57 metrów. Mieszkają tam do dziś. To była jedyna obietnica władz partyjnych po mistrzostwach, która została zrealizowana.

Leszek Ćmikiewicz nie ma głowy biznesmena, co w połączeniu z zasadą, że nie wolno się o nic prosić, czyni z niego człowieka nieprzystającego do rzeczywistości. I właśnie dlatego tak go lubię. „Ćmik" jest wzorem lojalności. Przez lata był zaufanym człowiekiem Andrzeja Strejlaua, a Kazimierz Górski traktował go jak drugiego syna. To Leszek znalazł się wśród założycieli Orłów Górskiego, to niemal dosłownie na jego rękach Kazimierz Górski umierał w szpitalu na Wołoskiej. A teraz, jako członek zarządu Fundacji Kazimierza Górskiego dba o jego pamięć. Leszek sprawdza mi się od 40 lat.

Co ja mogę powiedzieć w kilku zdaniach o człowieku, któremu poświęciłem książkę. Redakcyjny kolega Krzysztof Rawa, robiąc kiedyś informator działu sportowego „Rz" na użytek wewnętrzny, nazywany Yellow Pages, obok naszych nazwisk i numerów telefonów podawał krótkie charakterystyki. Przy mnie napisał: „Żongler z Falenicy. Z wyjątkiem żony ma wszystko po Deynie".

Trochę przesadził. Kaziu Deyna był moim kolegą, mam prawo sądzić, że do mnie było mu bliżej niż do innych dziennikarzy. Łączył nas podobny wiek (był starszy o 15 miesięcy), dzieciństwo i młodość spędzone w małym mieście (on w Starogardzie Gdańskim, ja w Falenicy). Kiedy się spotykaliśmy, to wiedzieliśmy, o czym mówimy. A do tego miał pewność, że jak mi coś powie w tajemnicy, to nie przeczyta o tym w najbliższym numerze „Piłki Nożnej".

Kaziu był normalnym chłopakiem, który przyjechał do wielkiego miasta z kompleksami i leczył je na boisku, w lokalach, podczas randek. Nie był duszą towarzystwa, ale miał charyzmę, o jakiej marzyli lepiej wykształceni, oczytani, lubiący błyszczeć. W jego cieple grzali się więc nawet znani artyści i wydawało się, że tak będzie zawsze. Ale kiedy trzy lata po śmierci Deyny jego żona przyjechała do Warszawy, ku mojemu zaskoczeniu z prośbą o pomoc zadzwoniła do mnie, bo okazało się, że za bardzo nie ma do kogo. Tyleż to było przyjemne, co smutne.

Kaziu uczył mnie, jak strzela się rzuty wolne. W jego mieszkaniu na rogu Świętokrzyskiej i Emilii Plater razem piliśmy czerwonego Walkera z coca-colą w puszkach, którą kupował w Peweksie. Ale to był szpan! Mariola kładła małego Norberta do łóżeczka, przygotowywała kolację a my gadaliśmy. Pokazał mi nawet, gdzie ma sejf w ścianie za regałem. Wiem, jak wyglądało mieszkanie Deynów w Anglii. W San Diego kąpałem się w ich basenie pod palmami a nawet spałem w łóżku Kazia. Minęły lata. W ubiegłym roku sprowadziliśmy prochy Deyny na Powązki, odsłoniliśmy jego pomnik na Łazienkowskiej i przy okazji poznałem nowego męża Marioli – Bruce'a McMullana. Miły facet.

Kiedy mój brat grał z powodzeniem w drużynie juniorów Legii, trenowanej przez Wacława Kuchara i Longina Janeczka, prosiłem go, żeby wziął kiedyś naszą piłkę-węgierkę na trening, aby Lucjan Brychczy mógł ją chociaż raz kopnąć. Tyle że drużynę juniorów od pierwszej dzieliło kilka pięter i brat na „Kiciego" mógł tylko z daleka popatrzeć. Naszej piłki nie udało się więc namaścić.

Wiele lat później, już jako ambitny młody dziennikarz, zagrałem na bocznym boisku Legii przeciw oldbojom tej drużyny. Coś mnie podkusiło i powiedziałem swoim kolegom, żeby się nie martwili, bo ja będę pilnował Brychczego. On miał 42 lata a ja 27. Jego gwiazda zachodziła, a mnie się wydawało, że moja wschodzi. To było najgorsze półtorej godziny w moim życiu. Nie udało mi się ani razu zabrać mu piłki, nawet sfaulować go nie mogłem, bo był dla mnie zbyt szybki, chwilami nie mogłem się zorientować, gdzie jest. Chyba z piętnaście razy założył mi siatkę, czyli puścił piłkę między nogami.

Kilka miesięcy później spotkaliśmy się ponownie. Pojechałem z reprezentacją młodzieżową do Leningradu. Jej trenerem był Waldek Obrębski, kumpel mojego brata z Legii, a asystentem Waldka – Lucjan Brychczy. Dzień przed meczem reprezentacja miała trening na stadionie imienia Siergieja Kirowa. Ja wtedy takich okazji nie przepuszczałem, a kolejni trenerzy, widząc żar w moich oczach, byli dla mnie łaskawi. Kiedy tak kopaliśmy piłkę, padał deszcz, waliły pioruny, a nad miastem unosił się duch wodza rewolucji, Brychczy powiedział: „Dobrze wtedy grałeś, ale uważaj, żeby cię ambicja nie zgubiła. Mów mi Lucek".

On mnie wtedy przeniósł w siódme niebo. A ja, wciąż głupi, nie zachowałem się jak Paweł Janas kilkanaście lat później. Kiedy Brychczy zaproponował mu bruderszaft, Janas powiedział: „Dla pana to jestem Paweł, ale pan dla mnie to będzie zawsze Pan".

Na Łazienkowską przyszedł ze Śląska jako żołnierz, w roku 1954 i od tamtej pory służy Legii jako piłkarz, trener, doradca. Andrzej Strejlau opowiadał, że nieraz miał ochotę wpuścić „Kiciego" na mecz pierwszej drużyny Legii, aby uporządkował grę. Kiedyś doszło do takiej sytuacji na wyspie Bali. Legia przegrywała sparing z napaloną miejscową drużyną 0:3, ale po przerwie wszedł 50-letni Brychczy i wygrała 4:3.

Jan Mucha, były bramkarz Legii, miał brata, też bramkarza. Poprosił więc, aby ktoś na Łazienkowskiej mógł sprawdzić, czy do czegoś się nadaje. Miał go obejrzeć trener bramkarzy Krzysztof Dowhań. Ale najpierw młody Mucha poszedł na boczne boisko, gdzie 75-letni Lucjan Brychczy ustawił piłki na linii pola karnego i strzelił mu kilka razy po okienkach. Młody się załamał i wrócił na Słowację. Nowy szef Legii Bogusław Leśnodorski przyznał Lucjanowi Brychczemu tytuł Honorowego Prezesa Legii. Jestem zły, że to nie ja wpadłem na ten pomysł.

Atak

Jan Banaś jest największym przegranym sportowcem PRL. Jest też ofiarą swojego życiorysu, który stał się kanwą przygotowywanego przez Jana Kidawę – Błońskiego filmu. Banaś urodził się podczas wojny w Berlinie, gdzie pracowała w roli tłumaczki jego matka, Polka ze Śląska. Zakochał się w niej oficer Wehrmachtu i Janek, urodzony jako Heinz, stał się owocem tej miłości. Potem ojciec poszedł na front i ślad po nim zaginął. Odnalazł się 20 lat po wojnie, kiedy usłyszał, że syn gra w reprezentacji Polski. Namówił go, żeby podczas jakiegoś wyjazdu z drużyną na Zachód pozostał w RFN i syn skorzystał z pierwszej okazji. Ale szybko się zorientował, że nie miłość ojcowska kierowała tatusiem, tylko chęć zarobienia na synu. Mniejsza o szczegóły, ale radość ze spotkania nie trwała długo, Banasiowi pomogli obcy ludzie, dzięki czemu trafił nawet do klubu 1.FC Koeln, gdzie był najlepszy, chociaż mistrzowie Bundesrepubliki tam grali. On grać nie mógł, bo PZPN nałożył na niego karę dyskwalifikacji. Wrócił więc skruszony do Polski, gdzie darowano mu winy.

Dopiero teraz zaczęła się jego prawdziwa kariera, która nie mogła mieć jednak happy endu. Za grzech młodości ukarano Banasia zakazem wyjazdów do RFN, choć to dzięki jego bramkom Polska pojechała na igrzyska olimpijskie i na mundial. Ale bez niego, bo obydwa turnieje odbywały się w Monachium. Koledzy zdobyli medale i renty olimpijskie a on nie ma nic.

Kiedyś Banaś, zwany Bubim, to był pierwszy playboy Śląska. Miał jedynego w tym regionie forda mustanga, cieszył się też szczególną sympatią wśród tamtejszych kibicek. Miał oczy jak spaniel i większe powodzenie niż Włodek Lubański. Ale głowy do interesów, w przeciwieństwie do Włodka, nie miał. W dodatku prześladował go pech, bo kiedy grał w Meksyku, to pieniądze, które wkładał do banku rano, wieczorem już nie miały żadnej wartości.

Parę lat temu rozmawialiśmy o endoprotezach stawu biodrowego. Wielu piłkarzy po pięćdziesiątce jest na nie skazanych. Jeśli ktoś był prawonożny, to ma problem z lewym biodrem. I odwrotnie. „Bubi" równie dobrze strzelał z obu nóg, więc ma dwie protezy. Ja byłem jednonożny, więc mam jedną. Jemu zrobili we Francji cementowe i źle, więc w Polsce musiał poprawiać, na co już za bardzo nie miał pieniędzy. Po jednej z rozmów na stadionie Górnika w Zabrzu spytałem, czy go gdzieś nie podrzucić. Janek grzecznie podziękował i poszedł do swojego małego samochodziku, pamiętającego czasy Edwarda Gierka.

Mam taką niepopularną teorię, że gdyby Włodek Lubański był zdrowy, to Polska nie zajęłaby trzeciego miejsca na świecie. Bo grał świetnie, ale wszystko było podporządkowane jemu i przeciwnicy o tym wiedzieli. A z Szarmachem nigdy nic nie było proste. Nie bez powodu nazywano go Diabłem, miał odlotowe pomysły. Kiedy grał w Stali Mielec, gdzie o rozrywki było dość trudno, kupił Grześkowi Lacie na imieniny konia i wprowadził go po schodach na trzecie piętro bloku.

Z Andrzejem Szarmachem nie można się było nudzić. Nie był zarozumiały, ale miał poczucie wartości, bo w końcu strzelał bramki na trzech mundialach. Niestety, zabrakło go w najważniejszym meczu z Niemcami we Frankfurcie na Wodzie. Miał takiego krwiaka, że nie mógł chodzić. – Gdybym wtedy grał – opowiadał – to bym tego Beckenbauera nosem wciągnął.

Nos też zresztą miał wyjątkowy. Łamano mu go trzy razy. Ostatni raz we Francji, gdzie uczył grać w piłkę Erika Cantonę. Już nawet nie usiłuje go nastawiać. – Wiem, że wygląda jak skocznia narciarska w Wiśle – Malince, ale świadczy o mnie.

Do naszego pierwszego spotkania doszło 40 lat temu w Zabrzu, po jakimś meczu ligowym. Pojechałem specjalnie, żeby zrobić z nim wywiad. Przedstawiłem się, ale czekali na niego jacyś kumple, więc nie miał dla mnie czasu. – Pisz pan, co pan chcesz, byleby tam jaj nie było – powiedział w przelocie.

Właściwie nic się od tamtej pory nie zmieniło, Andrzej chyba wciąż mi ufa.

Dawniej, kiedy nie było telefonów komórkowych, dziennikarze dzwonili do domów piłkarzy lub po prostu tam chodzili, czasami nawet niezapowiadani. 8 marca 1975 roku wparowałem właśnie tak znienacka do mieszkania Roberta Gadochy w bloku na ulicy Jaszowieckiej na Stegnach. Nakryłem go na jedzeniu zupy ogórkowej, ale powód przyjścia miałem ważny. Tego dnia Gadocha, jako pierwszy prawdziwie zawodowy polski piłkarz, otrzymał oficjalną zgodę na grę w klubie zagranicznym. Było to FC Nantes, a podobno gdzieś w tle politycznej decyzji leżały dobre stosunki  z Francją, o co dbał Edward Gierek. I w zgodzie z tą doktryną my daliśmy Francuzom Roberta Gadochę i Joachima Marksa, a oni nam autobusy Berliet. Gadocha wolał wprawdzie jechać do Cosmosu Nowy Jork, ale Cosmos nic o tym nie wiedział.

Robert miał bardzo rozwinięte poczucie swojej wartości, ale był to też kolega miły i bezpośredni. Kiedyś powołałem go do drużyny dziennikarskiej, na mecz z oldbojami Wisły w Płocku. Byłem z tego powodu bardzo dumny, ale nie zdawałem sobie sprawy, jaki błąd popełniam zapraszając do drużyny także Stasia Terleckiego. Dwaj tacy soliści to pewność, że nikt inny nie powącha piłki. I tak było. Oni grali, a my patrzyliśmy. Kiedy już raz piłka doleciała do mnie i chciałem w jakiś efektowny sposób zaznaczyć swoją obecność, podałem piłkę piętą prosto pod nogi przeciwnika. I co usłyszałem od Roberta? – Stefan, my się męczymy, a ty nam wszystko psujesz.

Muszę jednak przyznać, że kiedy Kazimierz Górski  w meczu w Rykach podjął ryzyko zostawienia mnie na ławce, Gadocha powiedział: – Panie trenerze, bez Stefana nie gram.

No więc lubię go za tych parę słów i rajdy po lewym skrzydle na Łazienkowskiej oraz weekend w Krynicy Morskiej, gdzie z Robertem i Leszkiem Ćmikiewiczem wygraliśmy turniej piłki plażowej. Szkoda, że wyjechał tak nagle.

Piłka nożna
Żegluga bez celu. Michał Probierz przegranym roku w polskiej piłce
Piłka nożna
Koniec trudnego roku Roberta Lewandowskiego. Czas odzyskać spokój i pewność siebie
Piłka nożna
Pokaz siły Liverpoolu. Mohamed Salah znów przeszedł do historii
Piłka nożna
Real odpalił fajerwerki na koniec roku. Pokonał Sevillę 4:2
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego
Piłka nożna
Atletico gra do końca, zepsute święta Barcelony
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku