Powstańcie, których nie dręczy głód

Trenerzy z Che w sercu, piłkarze z ETA i kibice sławiący Stalina: nie tylko Paolo di Canio dał się uwieść ideologii

Publikacja: 06.04.2013 01:08

Wbrew temu, co mówili złośliwcy, Paul Breitner nie wkładał sobie małych czerwonych książeczek Mao do getrów zamiast ochraniaczy. Ale na treningi Bayernu Monachium je przynosił i chętnie Niemcom wykładał, co Mao i Che Guevara mieliby do powiedzenia o ich nieznośnym mieszczaństwie i konserwatyzmie. On, Czerwony Paul, gardził tym bezmyślnym dorabianiem się, posłuszeństwem wobec przełożonych i umiłowaniem porządku. Niech sobie Franz Beckenbauer i inni płyną z prądem, to nie dla niego.

Breitner stawiał się trenerom, krytykował władze klubu, drwił z Beckenbaura, który lgnął do każdej władzy. Paul uważał się za futbolowy symbol rewolty 1968 roku i bardzo mu było przykro, gdy niektórzy za ten symbol uważali Guentera Netzera, piłkarza Borussii Moenchengladbach. Borussia była wówczas, w latach 70., jedynym godnym rywalem Bayernu w Bundeslidze. Grała jak trupa artystów, a Bayern jak maszyna, więc długowłosy Netzer miał większe szanse, by porwać tłumy, mimo że wcale się jakoś szczególnie nie buntował.

Hymn mnie rozprasza

Breitner za to nie dawał o sobie zapomnieć. Zapuścił afro i potężne bokobrody, potem też brodę, fotografował się pod portretem Przewodniczącego, zaczytany w chińskich agitkach. Mówił, że niemiecki hymn przed meczem rozprasza go i irytuje, przed powołaniem do Bundeswehry ukrywał się w piwnicy Ulego Hoenessa, dziś szefa Bayernu.

W Chinach Mao ginęły miliony, ale Breitner był raczej pop-maoistą i w takie szczegóły się nie wdawał. Zresztą w kapitalizmie czuł się jak ryba w wodzie, jeździł pięknym maserati, otwierał biznesy (a jednocześnie np. podczas gry w Hiszpanii wspierał finansowo strajkujących robotników),  brodę zgolił, gdy przed mistrzostwami świata 1982 producent wody po goleniu skusił go gigantycznym kontraktem reklamowym.

Dziś Breitner mówi, że żadnym maoistą nie był, tylko buntownikiem, brodę zapuścił ani za, ani przeciw, tylko dlatego, że żona go lubiła brodatego. Bayern, który nazwał odchodząc w 1974 roku do Realu Madryt „gównianą drużyną, w której nawet nie można porządnie poświętować", przyjął swojego syna marnotrawnego już po kilku latach, a dziś Breitner jest tam jednym z ważniejszych doradców.

Socrates z opaską

Miał to szczęście, że czuł sympatię do skrajnej lewicy. Gdyby był prawicowcem, i jeszcze nie daj Boże wyprostował gdzieś publicznie rękę, musiałby się z tego tłumaczyć do końca swoich dni, jak dziś Paolo di Canio, idol kibiców Lazio Rzym, ulubionego klubu Benito Mussoliniego, wzięty pod but przez niemal całą brytyjską prasę, od kiedy kilka dni temu Sunderland zatrudnił go jako trenera.

Jego rzymskie saluty w stronę kibiców Lazio w 2005 roku były oczywistą głupotą. Ale bez przesady: Di Canio to jednak nie Alexandre Villaplane, przedwojenny kapitan reprezentacji Francji, który w okupowanym kraju zaciągnął się do SS, gorliwie wyłapując Żydów i członków ruchu oporu. Nie doczekał końca wojny, został rozstrzelany.

Piłkarzy i trenerów afiszujących się z sympatią do skrajnej prawicy było jednak znacznie mniej niż tych ze słabością do rewolucjonistów i bojowników lewicy. Szczególnie w Ameryce Południowej, gdzie lewicowość była przez lata właściwie równoznaczna z opozycyjnością. I – niejednokrotnie – po prostu z przyzwoitością.

Diego Maradona sam sobie wyznaczył misję rewolucjonisty budującego futbolem nowy ład na świecie, dającego swoimi golami po nosie potęgom i niosącego pociechę wszystkim uciśnionym. Wytatuował sobie Che na ramieniu, był przyjacielem prezydenta Wenezueli Hugo Chaveza, z którym przemawiał na wiecach, wymyślając George'owi Bushowi od szatanów, sławił Fidela i wciąż bywa u niego.

Brazylijczyk Socrates nie tylko identyfikował się z Che, ale wyglądał jak jego sobowtór, na głowie wiązał opaski z hasłami wzywającymi do działania. A to do zaprowadzenia pokoju na świecie, a to do walki z apartheidem, pomagania Etiopii, ale przede wszystkim – do demokratyzacji Brazylii, bezpośrednich wyborów prezydenta w kraju, którym rządziła wówczas junta.

Kontynent się zmienia, ale sentymenty nie. Trener Urugwaju Oscar Washington Tabarez dom udekorował cytatami z Che Guevary, a córkę nazwał Tania na cześć towarzyszki życia Comandante. Trener Malagi Manuel Pellegrini może recytować z pamięci poezje Ernesto Cardenala, nikaraguańskiego księdza rewolucjonisty, teologa wyzwolenia, byłego ministra kultury sandinistowskiej Nikaragui i żyjącego pomnika lewicy, nie tylko latynoamerykańskiej.

Argentyńczyk Javier Zanetti, który mimo 40 lat wciąż jest nietykalny w Interze Mediolan, od dawna wspiera zapatystów, guerillę walczącą z meksykańskimi rządami o wyzwolenie i dobrobyt Indian ze stanu Chiapas. Zapatystów i ich przywódcę Subcomandante Marcosa wspierał też Oleguer Presas, obrońca Barcelony, a potem Ajaksu (skończył karierę dwa lata temu). Kataloński nacjonalista, ekonomista z wykształcenia, lewicowiec z przekonania, wydający książki, piszący eseje do lewicowych czasopism.

Swego czasu razem z Lilianem Thuramem, który grał wówczas w Barcelonie, wybrali się do Francji, tuż za granicę z Hiszpanią, by bronić praw miejscowej ludności do posługiwania się językiem katalońskim. Thuram od dawna myśli o karierze politycznej, wspierał w kampaniach wyborczych kandydatkę lewicy Segolene Royal, walczy z rasizmem.

Rozwichrzony Eric Cantona też wspiera lewicę, swego czasu wzywał do obalenia systemu bankowego na świecie i buntu przeciw wszechwładzy pieniądza, ale bliżej mu było w tym do operetkowości Breitnera czy Maradony niż do Thurama, który i mówi, i działa. Cantonę, gdy podburzał Francuzów przeciw bankom, pytano, gdzie sam ma zamiar trzymać miliony zarabiane w reklamach m.in. Nike.

Falcao, nasz Mao

Wspomniany Oleguer Presas wspierał nie tylko sprawę katalońską, ale i baskijską, wytykając rządowi w Madrycie naginanie prawa w walce z ETA. Ale najsłynniejszym piłkarzem związanym z ETA był Igor Sarriegi, lewy obrońca m.in. Realu Sociedad San Sebastian i adwokat, który jeszcze przed zakończeniem kariery w futbolu w 2000 roku bronił oskarżonych o terroryzm. Zarzucano mu wielokrotnie związki ze zbrojnymi bandami ETA, ale zawsze zaprzeczał, by sam kiedykolwiek uciekał się do przemocy.

Di Canio przyznaje się do walk z policją w czasach, gdy był chuliganem Lazio, ale o swojej fascynacji Mussolinim i ideami włoskiego faszyzmu nie chce po ostatniej burzy medialnej rozmawiać. Już dawno temu we Włoszech powiedział, że nie będzie o takich sprawach dyskutować z głupkami. Na zrozumienie nie ma co liczyć, zresztą węzeł łączący we Włoszech futbol, politykę i ideologię jest wyjątkowo splątany, bo np. ani Lazio nie było tak mocno związane z Mussolinim (podobnie jak w Hiszpanii Real z Franco) jak legendy podpowiadają, ani Roma tak nieskazitelnie lewicowa.

Swoje ikony miały w calcio i skrajne ruchy z prawicy i lewicy. Brodaty Paolo Sollier, gwiazda Perugii z połowy lat 70., był członkiem leninowsko-maoistowskiej Avanguardia Operaia, gole świętował, wyciągając zaciśniętą pięść, świat futbolu opisywał jako trywialny i nużący, a kibicowanie nazywał chorobą psychiczną, ucieczką od prawdziwego życia. Po latach swój radykalizm bagatelizował, pozdrawianie trybun zaciśniętą pięścią też. Tłumaczył, że to był raczej sztafaż, trzeba się było jakoś wyróżniać.

To by się nie spodobało w Livorno, toskańskim porcie, który nawet przy tradycyjnie lewicowej Perugii jest miastem czerwonym jak sztandar ZSRR. Tu założono włoską Partię Komunistyczną, do lat 80. bardzo blisko związaną z Moskwą, a sektory kibiców AS Livorno wyglądają jak wystawa: komunizm wczoraj i dziś. Pojawiały się tam wielkie portrety Józefa Stalina w rocznicę urodzin wodza (z napisem: „Tobie wieczna cześć, wielki człowieku"), a portrety Che i flagi Kuby to stałe dekoracje.

Napastnik z magnum 44

Najsłynniejszy piłkarz Livorno Cristiano Lucarelli gole świętował zaciśniętą pięścią, i robił to w tych samych latach, gdy Di Canio wyciągał dłoń do kibiców Lazio. Nie był zresztą pierwszym piłkarzem tego klubu, który tak pozdrawiał trybuny długo po tym, gdy już nie było Mussoliniego (bo za jego czasów bez salutu nie zaczął się żaden mecz).

W 1974 roku (Di Canio miał wtedy sześć lat) Lazio zdobyło swoje pierwsze mistrzostwo Włoch. Dokonała tego drużyna – kuriozum, banda spod ciemnej gwiazdy: nadpobudliwi chuligani, wielbiciele broni palnej i sztubackich wygłupów. Kilku z nich było zafascynowanych wojskiem, co w tamtych czasach kojarzyło się jednoznacznie – ani chybi faszyści. I oni, nie wiadomo już, czy z przekory, czy z przekonania, tę etykietkę przyjęli.

Polityczny terroryzm coraz mocniej oplatał wtedy Włochy, kule świstały i z lewa, i z prawa, oni obsadzili się w roli osamotnionych wojowników, a że stadionowi chuligani byli wtedy we Włoszech raczej lewicowi, Lazio umocniło się jako bastion prawicy. A jego najważniejszy piłkarz Giorgio Chinaglia, napastnik rozbójnik, ogłosił się neofaszystą, popierającym Movimiento Sociale Italiano. Dość obrzydliwy ruch, którego szefem był Giorgio Almirante, organizator łapanek na Żydów w czasie włoskiej Republiki Salo w latach 1943–1945. Włosi debatowali, czy MSI nie zdelegalizować, przyznać się do niej było wstydem, co Chinaglię i kilku kolegów jeszcze podbechtało, by się ogłosić jej stronnikami. A im bardziej się nad nimi pastwili lewicowi intelektualiści, tym bardziej oni byli przekonani, że faszyzm to ich ideologia.

Połowa Rzymu nosiła Chinaglię na rękach, połowa na niego polowała, on się zresztą prawie nie rozstawał z magnum 44. A gdy po kiepskich meczach reprezentacji został uznany za głównego winnego, stał się dla kibiców Lazio niemal męczennikiem. Zbuntował się i odjechał z Włoch w 1976 r., ponoć salutując po rzymsku w pożegnalnym meczu. Grał potem w Cosmosie Nowy Jork z Pelem i Beckenbauerem, ale do Lazio jeszcze wracał, w roli inwestora, prezesa, zresztą fatalnego i oskarżonego w latach 80. o malwersacje. Ale kibice Lazio i tak wybrali go na piłkarza stulecia, pozostał idolem. Również idolem Di Canio (Chinaglia piłkarz, bo Chinaglia inwestor już nie). Samozwańczy faszysta Giorgio przeszedł potem ciekawą drogę polityczną: kandydata chadecji w lokalnych wyborach w 1990, i centrolewicy pod koniec lat 90. U Di Canio na zwód w lewo się na razie nie zanosi, ale nie zdziwmy się, gdy po latach ogłosi: wszystkie saluty udawałem.

Wbrew temu, co mówili złośliwcy, Paul Breitner nie wkładał sobie małych czerwonych książeczek Mao do getrów zamiast ochraniaczy. Ale na treningi Bayernu Monachium je przynosił i chętnie Niemcom wykładał, co Mao i Che Guevara mieliby do powiedzenia o ich nieznośnym mieszczaństwie i konserwatyzmie. On, Czerwony Paul, gardził tym bezmyślnym dorabianiem się, posłuszeństwem wobec przełożonych i umiłowaniem porządku. Niech sobie Franz Beckenbauer i inni płyną z prądem, to nie dla niego.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
Piłka nożna
Będzie nowy trener Legii? Pojawia się coraz więcej nazwisk
Piłka nożna
W sobotę Barcelona - Real o Puchar Króla. Katalończyków zainspirować ma Michael Jordan
Piłka nożna
Zbliża się klubowy mundial w USA. Wakacji w tym roku nie będzie
Piłka nożna
Żałoba po śmierci papieża Franciszka. Co z meczami w Polsce?
Piłka nożna
Barcelona bliżej mistrzostwa Hiszpanii. Bez Roberta Lewandowskiego pokonała Mallorcę