Trudno nazwać Legię i Lecha potęgami, ale w ekstraklasie nie mają sobie równych. Runda wiosenna to gonienie króliczka. Lech zaczął od siedmiu punktów straty do Legii i narzekał, że ciągle gra po drużynie z Warszawy. Wytrzymał presję, nadrobił pięć punktów, a w sobotę, pierwszy raz od długiego czasu, zagrał przed Legią i wygrał.
Na mecz Lecha z Wisłą przyszło ponad 31 tysięcy kibiców, to rekord tego roku. Jeśli czekali na atrakcyjną grę, to się nie doczekali, ale piłkarze Lecha przynajmniej nauczyli się wygrywać na własnym boisku – skromnie 1:0, po raz piętnasty w tym sezonie bez straty bramki. Pierwszego gola dla Lecha po transferze z Polonii strzelił tuż przed przerwą Łukasz Teodorczyk po podaniu Gergo Lovrencsicsa. Węgier w ostatnich meczach jest najlepszym piłkarzem Lecha, gra o nowy kontrakt i widać, że bardzo mu zależy. Klub z Poznania wygrał w ekstraklasie szóste spotkanie z rzędu.
– Wiem, że nie rozegraliśmy najlepszego meczu – mówił trener Mariusz Rumak. Obrońca Marcin Kamiński nawet trochę przepraszał kibiców: – Ciągle powtarzamy sobie, że stać nas na agresywną grę po przerwie, a potem kończy się tak, że bronimy wyniku 1:0. Nie powinno tak być – mówił.
Wisła stworzyła kilka ciekawych sytuacji, Tomasz Kulawik chwalił swoich piłkarzy, ale drużyna znalazła się w bardzo trudnej sytuacji – z ligi nie spadnie, a do europejskich pucharów nie zdoła awansować. Patryk Małecki stwierdził, że zespół musi sezon zakończyć godnie. To znaczy walcząc w każdym meczu.
Poznań czekał na niedzielną odpowiedź Legii – przyszła, ale nie taka, na jaką liczył. Piłkarze Jana Urbana wygrali z Lechią 1:0 po bramce Jakuba Koseckiego. Kontuzjowany ostatnio pomocnik wszedł na boisko chwilę przed golem. W tryby Legii dostał się jednak piach, drużyna straciła rozpęd i gra byle do przodu – bez ładu i składu. Do tego nie dba o spokój, bo zamiast załatwić sprawę szybko i bezboleśnie dotrwać do końca spotkania, piłkarze marnują kilka okazji, wykorzystują jedną, a później drżą o wynik.