Menedżerowie piłkarscy otwierają szampany, ligowi rywale zgrzytają zębami: wprowadzili się do wielkiego futbolu kolejni głośni sąsiedzi. Z Monako, niby znajomi, ale podczas dwuletniego zesłania do drugiej ligi zmienili się nie do poznania. Wymachują pieniędzmi swojego rosyjskiego właściciela Dmitrija Rybołowlewa i zaproszeniami do raju podatkowego w księstwie. Robią nawet więcej rabanu niż kiedyś Manchester City, a ostatnio Paris Saint Germain.
Tak nie rozpychali się nawet w czasach, gdy wygrywali ligę francuską (siedem razy), gdy pod ręką Arsene'a Wengera byli na przełomie lat 80. i 90. piękni i zwycięscy (w składzie mając m.in. George'a Weaha, Thierry'ego Henry'ego, Liliana Thurama i Emmanuela Petita), ani wtedy, gdy Didier Deschamps wprowadzał ich w 2004 r. do finału Ligi Mistrzów.
Na tamte sukcesy potrafili czekać, wychowywać sobie piłkarzy. Teraz szykują letni blitzkrieg transferowy. Przygotowali ponoć 200 mln euro na świętowanie awansu do Ligue 1, który zapewnili sobie pięć dni temu. Pierwsze 60 mln wydadzą na wykupienie Radamela Falcao z Atletico Madryt. Jeśli wierzyć spekulacjom, chcą też z Barcelony Victora Valdesa i Daniego Alvesa, z Realu Gonzalo Higuaina, z Manchesteru United Wayne'a Rooneya i Patrice'a Evrę, który grał z nimi w finale LM 2004, z City Carlosa Teveza.
Każdy może tu sobie wpisać dowolne nazwisko, bo Monaco stało się już na rynku transferowym dyżurnym straszakiem. Kto teraz negocjuje sprzedaż swojej gwiazdy, mówi chętnym: pospieszcie się, bo Monaco też go chce.
Roberto Manciniego Monaco kusiło już kilka miesięcy temu, Jose Mourinho miał dostać od Rybołowlewa czek in blanco. Na razie trenerem pozostaje Claudio Ranieri, nazywany tu Rainierem IV.