To miało być starcie gigantów, ale tak przestraszonego Lecha w tym sezonie jeszcze nie widzieliśmy. „Źle zaczęliśmy" – powtarzali później piłkarze Mariusza Rumaka, to jednak za proste wytłumaczenie. Chociaż Legia wygrała tylko 1:0 i to po golu z rzutu karnego na pięć minut przed końcem, nawet przez chwilę nie oddała inicjatywy rywalom.
Legia szykowała się do tego meczu szczególnie. To, że przez całą rundę czuła oddech Lecha na plecach, było sporą niespodzianką. W Warszawie szykowali się na mistrzostwo, w Poznaniu budowa drużyny miała potrwać dłużej, o czym świadczy choćby przedłużenie umowy z Rumakiem w nagrodę za zakwalifikowanie się do europejskich pucharów.
Trener Lecha po meczu był przybity, ale nie rozpaczał. Dlaczego jego piłkarze zagrali inaczej niż wcześniej w dziewięciu kolejnych zwycięskich meczach? – Bo wcześniej nie graliśmy z Legią – odpowiedział Rumak. Różnica klas widoczna była na boisku, trudno wskazać choćby jednego piłkarza z Poznania, który byłby lepszy od grającego na tej samej pozycji zawodnika Legii. Najjaśniej świeciła gwiazda Jakuba Koseckiego, który zmarnował pół rundy na leczenie kontuzji. Wyzdrowiał jednak w najważniejszym momencie, na mecz, który miał przypieczętować ciężką pracę przez cały sezon.
Kibice żartowali, że to jedyny w ekstraklasie piłkarz, który podnosi się, jeszcze zanim zdąży się przewrócić. W sobotę w Warszawie był nie do zatrzymania. Rywale po faulach na nim zobaczyli trzy żółte i czerwoną kartkę. Keba Cessay, schodząc z boiska w pierwszej połowie z kontuzją, podszedł do Koseckiego i przeklinając, zapowiedział, że przy najbliższej okazji połamie mu nogi. Piłkarz Legii najpierw się zdenerwował, później ciekawiło go, czy sprawą zajmie się jakaś komisja, a na koniec stwierdził, że jak ktoś jest słaby, to musi sobie poprawiać humor w inny sposób.
Kosecki w 85. minucie wystartował do podania Ivicy Vrdoljaka jak z procy. Mateusz Możdżeń miał do piłki taki sam dystans, ale szybko został z tyłu. Ratował się faulem w polu karnym.