Tiki-taka i miliard w rozumie

Hiszpańska kadra ma się mimo przegranej w Brazylii nieźle. Ale właśnie zaczyna się gra o przyszłość ligi

Aktualizacja: 03.07.2013 13:31 Publikacja: 03.07.2013 00:54

Jesus Navas: kolejny piłkarz kadry, który odchodzi zagranicę

Jesus Navas: kolejny piłkarz kadry, który odchodzi zagranicę

Foto: AP, Victor R. Caivano Victor R. Caivano

Co tam porażka w Pucharze Konfederacji, czy mundial za rok. Naprzód do walki o plan trzyletni. Właśnie takiego sobie zażyczył od hiszpańskiego futbolu tamtejszy rząd. Chce, żeby do 2016 roku kluby pierwszej i drugiej ligi zmniejszyły swój dług o miliard euro. Z najbardziej bezwstydnie zadłużającej się wielkiej ligi piłkarskiej rząd chciałby zrobić wzór gospodarności. Prośbą i groźbą. Grozić ma głównie zakazem kupowania nowych piłkarzy.

Kluby muszą teraz przesyłać do Consejo Superior de Deportes (CSD), czyli hiszpańskiego odpowiednika ministerstwa sportu (a raczej naszej dawnej Konfederacji Sportu), projekty swoich budżetów na każdy sezon. Komisja CSD i ligi ocenia, czy budżety nie są oderwane od rzeczywistości i wyznacza limit na transfery odpowiedni do przedstawionej przez klub zdolności do zarabiania.

Trzeba było działać, bo Primera i Segunda Division grają na górze długu, który urósł już do ponad 4 miliardów euro. Tylko w ostatnim sezonie kluby pierwszej i drugiej ligi wyprodukowały 225 mln euro strat. Ogromną część tej góry długów usypały Real i Barcelona, ale akurat ta dwójka przymusowego zaciskania pasa nie odczuje. Dług długowi nierówny, Real i Barcelona spłacają należności na czas. Na celowniku są te kluby, które wymigiwanie się od spłat zamieniły w nowy sport. Za przyzwoleniem państwa, bo przez lata prezesi wydawali pieniądze na piłkarzy, a unikali płacenia podatków i składek na ubezpieczenie społeczne m.in. dlatego, że fiskus był wyjątkowo łagodny dla świata futbolu.

Teraz pobłażanie się skończyło, bo Komisja Europejska patrzy Hiszpanom na ręce. Deportivo La Coruna, mistrz Hiszpanii z 2000 roku, półfinalista Ligi Mistrzów 2004, musiał ogłosić niewypłacalność, bo samemu budżetowi państwa jest winny 94 mln euro. Real Madryt tyle potrafi wydać na jednego piłkarza, ale Real odzyskuje te pieniądze dzięki zwiększonej gwiazdorskimi transferami sprzedaży koszulek, coraz lepszym umowom z telewizjami i sponsorami. A hiszpańska ligowa drobnica przez lata tylko wydawała i narzekała, że Real i Barcelona wszystko zagarniają dla siebie i dostają od telewizji coraz więcej, a reszta ligi coraz mniej.

Gdy kryzys spuścił powietrze z pompowanego latami rynku nieruchomości i z ligi odpłynęły fortuny sponsorów, którzy się na tym boomie dorobili, okazało się, że kluby są bezradne. Nie umieją szukać sponsorów, rozkręcić działów marketingu i sprzedaży gadżetów. Koło ratunkowe rzucały im samorządy, ale z tym też Komisja Europejska walczy.

Teraz, jak wyłożył oczekiwania rządu Miguel Cardenal, szef CSD, kluby mają skończyć z zatrudnianiem piłkarzy na których ich nie stać, trzymać w ryzach pensje, sprzedawać zbyt drogich piłkarzy do lig zagranicznych i pozyskiwać dodatkowe źródła przychodów. – Kluby wiedzą, o jaką stawkę toczy się ta gra. Przez ostatnie miesiące zmieniło się ich podejście – mówi Cardenal i podkreśla, że udało się skłonić kluby, by przez ostatni rok zmniejszyły dług wobec fiskusa o 80 mln euro. A w budżetach na najbliższy sezon zapisały o 100 mln euro mniej na płace (łącznie 650 mln) niż w  poprzednim. Kolejne 100 mln ma przynieść sprzedaż piłkarzy, następne 100, jak liczy rząd, fundusze inwestycyjne, które żyją z handlu piłkarzami.

Najlepiej by lidze zrobiło, gdyby zaczęła wspólnie sprzedawać prawa telewizyjne i dzielić dochody z nich sprawiedliwie, ale na to drugie nigdy się nie zgodzą Real i Barcelona, więc trzeba próbować innych sposobów.

Dziś wszyscy się pochylają nad losem reprezentacji po przegranym Pucharze Konfederacji, nad przyszłością tiki-taki, nad Barceloną i Realem po laniu od Niemców w Lidze Mistrzów. Ale największe zagrożenie dla Hiszpanii to nie łatwość, z jaką Brazylia czy niemieccy rywale tłamsili fizycznie kadrę i kluby, tylko właśnie madrycko-kataloński duopol i ziemia jałowa wokół niego, tam gdzie kiedyś były kluby zdolne rzucać wyzwanie dwójce rządzących. Villarreal dopiero wraca z drugoligowego zesłania, Valencia zwiędła, Malaga opuszczona przez szejka wraca do dawnego rozmiaru. Z Atletico Madryt kadra nie ma wielkiego pożytku.

Gdy się zaczynała epoka tiki-taki, hiszpańska kadra wcale nie była uzależniona od Realu i Barcelony. Real miał w podstawowym składzie mistrzów Europy z 2008 tylko dwóch piłkarzy, mniej niż Valencia, tyle samo co Villarreal. To w Villarrealu Manuela Pellegriniego rodziły się taktyczne pomysły, z których korzystał i Luis Aragones i później Pep Guardiola. To Valencia z Davidami Villą i Silvą była poezją kontrataku, dając kolejną broń kadrze. Tiki-taka to było bogactwo różnorodności.

A teraz? Przemęczona Barcelona równa się przemęczona kadra. Zamieszanie w Realu równa się zamieszanie w kadrze. W Pucharze Konfederacji zagrało tylko dwóch piłkarzy z hiszpańskiej ligi spoza Realu i Barcelony. Roberto Soldado i Jesus Navas. Ten drugi właśnie odchodzi z Sevilli do Manchesteru City. A najbliższa Barcelony i Madrytu kolonia hiszpańskich piłkarzy wartych powoływania do kadry jest dziś w Londynie, w Chelsea i Arsenalu.

Skoro długi rosły nieprzerwanie przez 13 lat, zanim rząd i Bruksela przemówiły klubom do rozumu, to niewykluczone, że trzeba będzie czekać równie długo, zanim znów wyrośnie w Hiszpanii coś wielkiego poza twierdzami Camp Nou i Santiago Bernabeu.

Piłka nożna
Inter - Barcelona o finał Ligi Mistrzów. Robert Lewandowski gotowy do gry
Piłka nożna
Najszczęśliwszy człowiek na murawie. Harry Kane doczekał się trofeum
Piłka nożna
Legia z Pucharem Polski. Z kim zagra o Ligę Europy? Lista potencjalnych rywali
Piłka nożna
Stefan Szczepłek: Legia zdobyła Puchar Polski i uratowała sezon
Piłka nożna
Puchar Polski. Legia śrubuje rekord i ratuje sezon, Pogoń znów bez trofeum
Materiał Promocyjny
Lenovo i Motorola dalej rosną na polskim rynku