Pomysł pojawił się w kryzysie i podobno próby walczenia z nim kryzys tylko pogłębią. Biedne kluby nie mają pieniędzy ani możliwości promowania swoich najlepszych zawodników, nie potrafią na nich zarabiać. Na propozycję bogatszych przystają ochoczo, godząc się na to, że tortem będą musiały się później podzielić.
Nawet najlepszy zawodnik ma małe szanse skutecznie sprzedać się w niższych ligach, bo to nie ten poziom, by giganci futbolu płacili za niego miliony. Najpierw trzeba nakręcić spiralę zainteresowania, pokazać piłkarza w niezłym, ale biednym klubie, a odpowiednimi zapisami w kontrakcie zrobić z niego współczesnego niewolnika.
Godząc się na to, że na początku kariery pomoże ci fundusz inwestycyjny, godzisz się, że będzie kierował twoją karierą do czasu, aż uzna, że więcej na tobie nie zarobi. Piłkarskie władze próbują z tym walczyć, ale to walka z wiatrakami.
Portugalska tradycja
Ostatnio głośno było o transferze Radamela Falcao z Atletico Madryt do AS Monaco. Kolumbijczyk mógł wybierać między najlepszymi, w Hiszpanii wyrobił sobie markę, która otwierała mu drzwi do wszystkich wielkich klubów, od Madrytu po Londyn. Wybrał wielkie pieniądze beniaminka ligi francuskiej, ale wiadomo, że sam tej decyzji nie podejmował. Kiedy przyjeżdżał z argentyńskiego River Plate do FC Porto, połowę praw do niego kupił fundusz Doyen. W Portugalii system TPO (Third Party Ownership) jest bardzo popularny, w żadnym innym kraju w Europie tak wielu zawodników nie jest ubezwłasnowolnionych.
Falcao miał w Porto świetne życie. Dużą część jego pensji pokrywał fundusz, klubu nie było stać na zawodnika, który miał tylko wypromować się do silniejszej drużyny. W Porto przerabiano to już dużo wcześniej, kiedy w 2004 roku zespół Jose Mourinho wygrał Ligę Mistrzów. Football Players Fund konsekwentnie kupował udziały w poszczególnych zawodnikach. Klub otrzymał dwa i pół miliona euro oraz pomoc w utrzymaniu piłkarzy, w zamian pozbył się 10 procent wartości Pepe, 9 – Ricardo Quaresmy, czy 17 Hugo Almeidy.