Robert Lewandowski wypolerował Superpuchar dla żartu, zanim Borussia zaczęła fetę, Łukasz Piszczek, rekonwalescent po operacji biodra, wszedł na boisko o kulach, żeby świętować razem z kolegami. Nie było takiej okazji od ponad roku, od zwycięstwa w finale Pucharu Niemiec.
Wtedy Borussia ostatni raz pokonała Bayern, wtedy też ostatni raz znalazł się rywal, który strzelił Bayernowi więcej niż trzy gole. Potem w pięciu kolejnych próbach Juergen Klopp i jego piłkarze odbijali się od bawarskiej ściany. Aż do soboty, gdy się okazało, że następny rok dominacji Bayernu wcale nie jest taki oczywisty, a Pep Guardiola samym dotknięciem żadnej drużyny w Barcelonę nie zmieni.
Tamten pucharowy finał sprzed roku, z trzema golami Roberta Lewandowskiego i Aleksem Fergusonem na trybunach, był początkiem długiej sagi (to wówczas szefowie Borussii mieli obiecać Polakowi, że jeśli poczeka z transferem jeszcze rok, będzie mógł odejść gdzie chce). Sobotni mecz o Superpuchar był jej symbolicznym końcem.
Lewandowski grał znakomicie. Kibice w Dortmundzie go wbrew obawom nie wygwizdywali, on walczył tak, jakby o nieudanym transferze do Bayernu nie słyszał. Dopiero po meczu powiedział, wbijając szpilkę szefom Borussii, że w drużynie czuje się nadal świetnie, ale ma „pewne problemy z innymi ludźmi”.
Lewandowski dośrodkowywał przy akcji, która dała Borussii pierwszego gola, zdobył bramkę nieuznaną z powodu kontrowersyjnego spalonego, a przy czwartym golu podawał tak, że Pierre-Emerick Aubameyang (zmienił w drugiej połowie Jakuba Błaszczykowskiego) i Marco Reus znaleźli się sami przed bramkarzem Bayernu Tomem Starke.