stefan szczepłek
Późną wiosną 1958 roku tata zabrał mnie z Falenicy do Warszawy, żeby na ulicy Rutkowskiego kupić mi garniturek do pierwszej komunii. Nie szukaliśmy długo, bo tata wziął pierwszy lepszy, pasujący jako tako, co mu potem w domu mama wytknęła, że się nie postarał. Ale ja nie miałem pretensji, widząc, że tata często patrzy na swój stary zegarek. Kiedy już kupiliśmy, tata mówi: a teraz na stadion. Polska gra ze Szkocją, musisz zobaczyć, jak Cieślik strzela bramki.
Mnie było dokładnie wszystko jedno. Nie znałem żadnego Cieślika ani nikogo innego z polskiej reprezentacji. Nie odróżniałem nawet Szkotów od Anglików, co mi tata, żołnierz generała Maczka, wytknął. – A Cieślik to ten, co w zeszłym roku strzelił Ruskim dwie bramki – dodał.
Mecz się Polsce nie udał. Przegrała 1:2, czym się specjalnie nie przejąłem. Większe wrażenie zrobiły na mnie Stadion Dziesięciolecia i dziesiątki tysięcy ludzi na trybunach. Dopiero po latach dotarło do mnie, że byłem świadkiem ostatniej bramki Gerarda Cieślika zdobytej dla reprezentacji.
Syn powstańca
Od kiedy Cieślik przestał grać, nie przyjeżdżał do Warszawy. To ja, kiedy już zostałem dziennikarzem, zacząłem jeździć do niego. Spotykaliśmy się w słynnej pełnej klubowych pamiątek kawiarni Ruchu na stadionie przy ulicy Cichej. Tam przyjmowano kierownictwa drużyn, które przyjeżdżały na mecze, obserwatorów i ważniejszych gości. W tej kawiarni Eusebio zachwycał się żubrówką polecaną przez „pana Gerarda".