Michał Kołodziejczyk z Dortmundu
- Spodziewam się pięknej symfonii – mówił dzień przed meczem Arsene Wenger. Klasyczna symfonia dzieli się na cztery części: pierwsza wykonywana jest w szybkim tempie, druga jest wolna, trzecia jest bardzo szybka i taneczna, a ostatnia – szybka, która może mieć formę wariacji. Piłkarze Arsenalu może nie są świetnymi teoretykami, bo przespali początek meczu z Borussią Dortmund, ale później grali według wskazań dyrygenta. Wenger znalazł sposób na drużynę Juergena Kloppa i wywozi z Niemiec trzy punkty.
Arsenal do 62 minuty nie oddał nawet jednego strzału na bramkę Romana Weidenfellera. Skupił się na obronie. Drużyna z Londynu w ostatnich sezonach była frywolna, interesowała ją tylko dobra zabawa dla widzów – jak w cyrku, nie zwracając uwagi na wynik. Gdy w Lidze Mistrzów trafiała na Barcelonę wszyscy cieszyli się z wielkiego meczu dwóch drużyn grających odważny futbol. Tyle, że Arsenal zawsze przegrywał.
Teraz Wenger dodał szczyptę wyrafinowania. Jeżeli dwa tygodnie temu jego drużyna przegrała w Londynie z Borussią 1:2, na wyjeździe nie mogła od razu rzucić się na przeciwnika. Tym bardziej, że to wyjazd nie byle jaki, Dortmund w Lidze Mistrzów był prawdziwą twierdzą, przegrało tu osiem kolejnych drużyn. – Nie ma w tym przypadku, korzystamy z własnego boiska i fantastycznych kibiców – mówił Klopp.
W meczu, na który patrzyła cała Europa zagrało trzech Polaków – w Borussii Jakub Błaszczykowski, w pierwszej połowie najlepszy na boisku, oraz Robert Lewandowski, którego Wenger obawiał się najbardziej. W bramce Arsenalu bronił Wojciech Szczęsny. Pojedynek reprezentantów Polski reklamowano w niemieckiej prasie. „Na co dzień przyjaciele, dziś wrogowie" – pisano.