„Dla tych idiotów nie ma żadnych świętości" – komentują włoskie media. Żądają przykładnego ukarania klubu i sprawców.
4 maja 1949 r. drużyna Torino wracała z Lizbony z towarzyskiego meczu z Benfiką. Pogoda była fatalna, a z powodu mgły widoczność nie przekraczała 40 m. Samolot schodzący do lądowania uderzył w bazylikę na wzgórzu Superga na wschodzie miasta. Zginęli wszyscy – 31 osób, w tym 18 piłkarzy zespołu, który w poprzednich czterech sezonach zdobywał mistrzostwo Włoch i pewnie zmierzał po piąte.
Wówczas w „Wielkim Torino" grała niemal cała reprezentacja Italii z kapitanem Valentino Mazzolą, ojcem jeszcze słynniejszego potem Sandro, na czele.
Vittorio Pozzo, trener squadra azzurra w latach 1929–1948 (zdobył dwa tytuły MŚ – 1934 i 1938), przeżył potem prześladujący go do końca życia koszmar: musiał zidentyfikować zwłoki swoich chłopców. Czuł się też po części winien, bo to on wymyślił, by zebrać reprezentację w jednym klubie. Włochy pogrążyły się w żałobie. W pogrzebie w Turynie udział wzięło milion osób. Wszystkie kluby zgodziły się przyznać scudetto Torino, a rywale na pozostałe cztery mecze sezonu, podobnie jak zmuszone do tego Torino, wystawiali juniorów.
Stąd ogromne oburzenie na transparenty, które przygotowali i wnieśli na stadion fani Juventusu na derbowy mecz z Torino. Jeden głosił: „Gdy lecę, myślę o Toro!", a drugi przedstawiał samolot uderzający w skałę i napis: „Tylko jedno zderzenie". Porządkowi zarekwirowali haniebne transparenty, a prezes Juventusu Andrea Agnelli zatweetował: „Nie wolno żerować na tragedii. Nigdy. Mówimy NIE takim transparentom".