Jest teoria, zgodnie z którą mecze półfinałowe bywają ciekawsze od finałów. Bo wiadomo – błąd w finale może oznaczać porażkę, więc niektóre drużyny wolą nie ryzykować. A w półfinale trzeba dać z siebie wszystko, bo mecze są dwa i trzeba strzelić więcej bramek niż przeciwnik.
Ta teoria ma sens i nieraz się sprawdzała. Ale akurat w przypadku spotkań Realu z Bayernem raczej nie znajdzie potwierdzenia. Żadna z tych drużyn nie kalkuluje. Bayern zdobył w tym sezonie Bundesligi 84 bramki w 31 meczach. Real – 94 w 33. W Lidze Mistrzów Bayern strzelił 24, a Real 32 bramki w dziesięciu meczach. Skuteczność Realu jest większa, zdobywa średnio prawie trzy gole w ciągu 90 minut. Ale Bayern niewiele mniej.
Real czeka 12 lat
Od kiedy Bawarczycy zapewnili sobie tytuł mistrza Niemiec, grają bez zapału i zaangażowania. W dodatku trener Pep Guardiola wystawia czasami zawodników, którzy rzadziej wychodzili na boisko. Efektem jest i słabsza gra, i porażki, niemające już większego znaczenia, poza prestiżowym i wizerunkowym. Bayernowi w tym sezonie pozostały dwa cele: obrona wywalczonych przed rokiem Pucharów Europy i Niemiec.
Real jest w innej sytuacji. Puchar Króla już zdobył, ale nadal walczy o tytuł mistrza Hiszpanii (na cztery kolejki przed końcem rozgrywek ma sześć punktów straty do prowadzącego Atletico, ale jeden mecz zaległy) i o Puchar Europy, czyli sukces w Lidze Mistrzów
W przypadku Realu to wyzwanie szczególne. W gablotach na stadionie Santiago Bernabeu stoi dziewięć takich pucharów. Więcej niż w jakimkolwiek innym europejskim klubie. Tyle że ostatni raz Real wygrał Ligę Mistrzów dwanaście lat temu. W roku 2002 pokonał w finale Bayer Leverkusen 2:1. To wtedy Zinedine Zidane strzelił jedną z najpiękniejszych bramek w historii finałów, a 21-letni Iker Casillas wszedł na boisko w miejsce kontuzjowanego Cesara i bronił w kilku sytuacjach jak natchniony. Dziś, po najtrudniejszych miesiącach w karierze, Casillas znów stoi w bramce Realu, a Zidane jest asystentem Carlo Ancelottiego i szarą eminencją klubu.