Rozkochani w futbolu Brazylijczycy zwykli mawiać, że dla nich największą piłkarską tragedią była porażka Canarinhos z Urugwajem w rozegranym na uświęconej Maracanie w Rio de Janeiro finale mistrzostw świata 1950. Słowo tragedia zupełnie inny wymiar ma dla Peruwiańczyków. Dla nich jego synonimem jest Estadio Nacional i rok 1964. Tam piłka zeszła jednak na dalszy plan.
Anglicy mają swoje Sheffield, Włosi Heysel, Egipcjanie Port Said, a Peruwiańczycy Limę. Zamieszki w stolicy Peru przeszły do historii jako jeden z najczarniejszych dni w dziejach piłki. Ich śmiertelny bilans do dziś nie został dokładnie oszacowany. Mówi się o blisko 350 ofiarach śmiertelnych i ponad 500 rannych.
24 maja 1964 r. na Estadio Nacional o awans do igrzysk w Tokio walczyły drużyny Peru i Argentyny. Mecz miał być świętem kibiców i bardzo długo nim był. Peruwiańczycy zjeżdżali do Limy z najdalszych zakątków kraju, nie mając pewności, że zdołają wejść na stadion. Zainteresowanie spotkaniem było ogromne, a stadion wybudowany na początku lat 50. mógł pomieścić blisko 50 tys. widzów. Dla części z nich okazał się grobem. Ci, którzy na stadion nie weszli i najpierw przeklinali ze złości, potem dziękowali Bogu.
Pierwszy gwizdek rozległ się o godz. 15. Na początku to Argentyńczycy mieli przewagę, ale do przerwy bramki nie padły. Po przerwie goście wyszli jednak na prowadzenie a Peruwiańczycy niesieni ogłuszającym dopingiem wyrównali na kilka minut przed końcem. Szał radości trwał jednak krótko, ponieważ po chwili prowadzący mecz Urugwajczyk Angel Eduardo Pazos odgwizdał faul na jednym z Argentyńczyków i gola nie uznał. W tym samym momencie kilkadziesiąt tysięcy kibiców wybuchło gniewem. Poziom agresji wzrósł, kiedy arbiter główny podjął decyzję o zakończeniu meczu.
Na archiwalnych nagraniach widać, jak arbiter ucieka przed mężczyzną, który prawdopodobnie jako pierwszy wbiegł na murawę. Chwilę później byli już na niej ci, którzy od początku wisieli na otaczającym boisko ogrodzeniu. Zaskoczone służby porządkowe spuściły psy, które zaczęły atakować biegających w furii ludzi. Na boisko rzucano butelki i wszystko, co ludzie mieli pod ręką. Zapanował chaos, policjanci otrzymali rozkaz użycia gazu łzawiącego. Dziesiątki tysięcy osób nagle zaczęło kaszleć, trzeć oczy, niektórzy mdleli. Po chwili oszołomiona masa zaczęła w ścisku biec w stronę stadionowych wyjść. Stalowe bramy były jednak zamknięte. Ludzie umierali wciśnięci w pręty, byli tratowani, miażdżeni, duszeni. Wiele dzieci umierało na oczach swoich rodziców, zmarło także mnóstwo starszych osób. Ci, którzy potrafili zachować zimną krew, pomagali innym ujść z życiem lub wyciągali zmasakrowane zwłoki spod nóg i kładli na trybunach. Siła tłumu dała o sobie znać także poza stadionem, gdzie dochodziło do kolejnych starć i grabiono okoliczne sklepy. Kilka dni po tragedii lokalna prasa donosiła, że w zamieszkach zabitych zostało trzech policjantów.