Diego Simeone przekonał się w Lizbonie, jak okrutny bywa futbol. Kiedy w trzeciej z pięciu doliczonych minut Sergio Ramos wyskoczył najwyżej do dośrodkowania Luki Modricia z rzutu rożnego i trafił do bramki między słupkiem a rękami Thibauta Courtoisa, trener Atletico mógł się poczuć jak Carlo Ancelotti w pamiętnym finale w Stambule (2005).
Prowadzony przez Włocha Milan wygrywał wtedy z Liverpoolem do przerwy 3:0, w drugiej połowie szybko stracił trzy bramki i przegrał w karnych. Być może ta zadra cały czas siedzi w sercu Ancelottiego, być może sprawiła, że w sobotę kazał swoim zawodnikom jak najszybciej dobić słaniającego się na nogach przeciwnika.
Dogrywka to była już egzekucja Realu. Gol Garetha Bale'a, który przez prawie dwie godziny marnował stuprocentowe okazje, ale w najważniejszym momencie nie zawiódł. Trafienie rezerwowego Marcelo i wreszcie rzut karny wykorzystany przez Cristiano Ronaldo, przez większość meczu niewidocznego (Portugalczyk jest pierwszym piłkarzem, który strzelał bramki w finałach dla dwóch zespołów – wcześniej dla Manchesteru United w 2008 roku). Atletico prowadzenie oddaje rzadko, ale rosnącego z każdą minutą naporu Królewskich tym razem wytrzymać nie było w stanie.
Można się zastanawiać, czy znalazłoby siły na odpieranie ataków, gdyby Simeone już na początku nie musiał dokonać pierwszej zmiany i zdjąć z boiska Diego Costę.
Można dyskutować, czy trener zbyt pochopnie nie uwierzył w skuteczność leczenia kontuzji Brazylijczyka łożyskiem klaczy (– Diego zagrał na moją odpowiedzialność, popełniłem błąd – przyznał). Ale najlepiej po prostu podziękować za kilka miesięcy, podczas których Atletico pokazało, że pieniądze to w futbolu nie wszystko. Nawet jeśli w tej pięknej bajce o kopciuszku zabrakło happy endu.