Jeśli mistrzostwa świata rozpoczynają się od samobójczego gola zdobytego przez faworyta i gospodarza, wiedz, że to będzie wyjątkowy turniej. Wyraz twarzy Marcelo, który wpakował piłkę do własnej bramki, mówił więcej niż tysiące słów. W jednej chwili wróciły wspomnienia z przeklętego mundialu na brazylijskiej ziemi z 1950 roku.
W fazie grupowej doszło do tylu wydarzeń, które przejdą do historii futbolu, że można by nimi obdzielić kilka turniejów. Fenomenalny gol Robina van Persiego zdobyty strzałem głową w meczu przeciwko Hiszpanii po cudownym locie i lądowaniu twarzą na murawie. Luis Suarez gryzący Giorgio Chielliniego, niesamowite interwencje bramkarskie Guillermo Ochoi w spotkaniu przeciwko Brazylii, które spowodowały, że następnego dnia w Meksyku powstawały murale przedstawiające go jako świętego, a jego notka na Wikipedii chwilę po meczu zaczynała się od słów „To meksykański Jezus".
Zbiorowy taniec Kolumbijczyków prowadzonych przez Jamesa Rodrigueza świętujących awans do następnej rundy czy reakcje trenera Meksyku Miguela Herrery, który po kolejnych golach w meczu z Chorwacją tarzał się ze swoimi zawodnikami po murawie.
To także – wbrew zapowiedziom – turniej gwiazd. Zanim się rozpoczął, dwie postaci były pod presją – Leo Messi i Neymar. Ten pierwszy miał w końcu błysnąć na mistrzostwach świata. Z Barceloną osiągnął już wszystko, jako pierwszy zdobył czterokrotnie Złotą Piłkę „France Football" i FIFA. A jednak wszyscy powtarzali, że Messi musi w końcu poprowadzić Argentynę do mistrzostwa świata i rozegrać wielki turniej, najlepiej jak Diego Maradona w 1986 czy Pele w 1970 roku, by w końcu mógł być stawiany w jednym szeregu z największymi piłkarzami wszech czasów. Z kolei Neymar jest uosobieniem wszystkich nadziei Brazylijczyków, którzy nie dopuszczają możliwości, że kraj, który wyniósł futbol do poziomu sztuki, miałby nie wygrać mistrzostw rozgrywanych u siebie.
Ale obecna reprezentacja Brazylii prowadzona przez Luiza Felipe Scolariego tak naprawdę nie rozpieszcza kibiców. Zawodnicy linii pomocy są do bólu europejscy – przewidywalni i poprawni. Brak im spontaniczności, nie tańczą samby. Na ich tle Neymar jawi się jako ostatni prawdziwy Brazylijczyk. Człowiek, który uwielbia dryblować, improwizować, który momentami rozgrywa podwórkowy mecz na największych scenach świata. O uwielbieniu dla takiej gry świadczą histeryczne reakcje brazylijskiej widowni, ilekroć Neymar jest przy piłce. Chwilami piski na trybunach powodują skojarzenia z koncertami The Beatles w latach 60.