Brazylijczycy grają na opinii, a opinia o Brazylijczykach jest powszechnie znana: że są szybcy, kreatywni i świetni technicznie. Dlatego cena za młodego zawodnika z tego kraju zaczyna się od kilku milionów euro i dlatego na wyjazd do Europy każdego roku decyduje się kilkuset piłkarzy. Brazylia to magia, tyle że na tym turnieju niewiele z niej widać, ktoś pomylił zaklęcia. Poezji nie ma w tym w ogóle, a i poprawnej prozy trudno się doszukać. Gospodarze z dobrych nawyków we krwi mają tylko jeden: wygrywają.
Brazylijczycy w meczu z Chile prowadzili jedynie przez piętnaście minut. Kiedy wyrównał Alexis Sanchez, zaczęła się nerwówka. Nie było już przemyślanych akcji, ale taktyka w stylu wczesnego Franciszka Smudy: „Dzida i do przodu". Chilijczycy się wykrwawiali, ci, którzy byli zmieniani, ledwo schodzili z boiska, ale ich wyraz twarzy pokazywał, że wcale nie są zadowoleni z tego, że już nie mogą walczyć za swój kraj. Tej drużyny najbardziej żal ze wszystkich, które pożegnały się z turniejem. Była jak Kamerun z 1990 roku – czarowała, miała pasję. Nikt nie płacze za Anglikami, Włochami, Portugalczykami, nawet Hiszpanami. Stary Kontynent w Ameryce Południowej pokazał, że naprawdę jest stary, a Chile było świeże.
W ostatniej minucie dogrywki Brazylia wróciła z bardzo daleka, kiedy Mauricio Pinilla trafił w poprzeczkę, a mógł odesłać gospodarzy na wakacje. Obie drużyny jakoś jednak dotrwały do serii rzutów karnych, a tam zobaczyliśmy, czym jest prosty strzał z 11 metrów pomieszany z presją i odpowiedzialnością. Jeśli to mistrzostwa świata, to jak to możliwe, że pięć na dziesięć karnych zostało niewykorzystanych? Z czterech pierwszych tylko jeden strzał był celny.
Podobno Julio Cesar, brazylijski bramkarz, a wiadomo, że to zawsze najsłabsze ogniwo, bo w Brazylii wszyscy dobrzy piłkarze chcą strzelać gole, powiedział do swoich kolegów: „Strzelcie, co macie strzelić, ja i tak trzy obronię". Obronił dwa, trzeci strzał w ogóle nie trafił w bramkę. Piłkarz, który przed mundialem poszedł do słabego klubu z Toronto, by w ogóle grać, płakał przed kamerami. Cała drużyna jeszcze przed mistrzostwami zapowiedziała, że zadedykuje tytuł Moacirowi Barbosie – bramkarzowi, który po błędzie w finale mundialu 1950 roku żył kilka dekad w niesławie. Teraz bramkarz wprowadził ją do ćwierćfinału, telewizji opowiadał, ile musiał przejść, by znaleźć się w tym momencie swojej kariery.
Oglądanie rzutów karnych w biurze prasowym pełnym Brazylijczyków też było przeżyciem. Ostatni strzał Neymara i pudło Gonzalo Jary, inaczej niż na boisku, nie zostało tu odebrane jako olbrzymi sukces. Po sali rozniosło się raczej westchnienie ulgi, spokój, że nie będzie upokorzenia. Bo jak się mówi od samego początku, sukcesem będzie tylko szóste mistrzostwo świata, a przecież nie wypada odpaść na początku fazy pucharowej.
Czy to koniec historii Brazylii na tym mundialu?