Ci, którzy spodziewali się meczu piłkarskich wirtuozów z rzeźnikami polującymi na ich kości, musieli przecierać oczy ze zdziwienia. Szwajcarzy nie ustępowali umiejętnościami przeciwnikom, nawet obrońca Ricardo Roriguez wyprowadzając piłkę z własnej połowy potrafił minąć trzech rywali na takim luzie, jakby to przez całe dzieciństwo robił boso grając w swojej faweli. Ale wyszkolenie to nie wszystko, Szwajcarzy pokazali zaangażowanie – nawet kiedy któryś dawał się nabrać na zwód Leo Messiego czy Di Marii, natychmiast za jego plecami pojawiał się partner z drużyny. Ten mecz mógł być taktycznym triumfem kończącego trenerską karierę Ottmara Hitzfelda, który z przeciętnych piłkarzy zrobił wielką drużynę. Patrząc na to, jak jedenastu zawodników zmienia swoje ustawienie z defensywnego na ofensywne sekundę po tym, gdy przejmuje piłkę, było przyjemnością. A że do tego doszła fantazja, nie była to przyjemność dla trenerów z Kuleszówki, ale także dla przeciętnego kibica.
W pierwszej połowie po boisku szaleli Szwajacrzy. Taktyka Argentyny była bardzo prosta do rozszyfrowania, polegała na podawaniu piłki do Messiego. Piłkarz Barcelony chce tym mundialem udowodnić, że jest w stanie odnosić sukcesy także w reprezentacji, gra inaczej, niż do tej pory, całe swoje życie goni Diego Maradonę, który dał Argentynie tytuł mistrzów świata. Może czasem przygasa, ale tylko po to, by zmylić przeciwnika. Za każdym razem, kiedy rozpoczynał akcję, w szeregach Szwajcarów zaczynał się pożar. Tyle, że to Xherdan Shaqiri i Granit Xhaka zmarnowali dogodne sytuacje, a Shaqiri tak rozochocił się tym, że miejscowa prasa przed meczem nazywała go alpejskim Messim, że jeździł między rywalami, jak narciarz mijający tyczki w supergigancie.
Dlaczego Shaqiri w Bayernie jest jednak tylko rezerwowym można było się przekonać po przerwie. Federico Fernandez i Ezequiel Garay bardzo szybko zorientowali się, że najlepszy piłkarz Szwajcarów kocha sam siebie, do tego z wzajemnością. Shaqiri tak bardzo chciał zostać bohaterem, że strzelał z każdej pozycji, nawet jeśli szansę na pokonanie Sergio Romero przeciętny przedszkolak oceniłby na zerową.
Kibiców Argentyny na stadionie Itaquera było oczywiście więcej, dopingowali w fantastyczny sposób, ale i Szwajcaria mogła liczyć na wsparcie. Brazylijczycy dotarli do ćwierćfinału po problemach, więc cieszą ich problemy największych rywali. Miejscowi byli za Szwajcarią, w dogrywce krzyczeli "Ole" przy każdym podaniu piłkarzy Hitzfelda. Doping "Suica" dla gości z Zurychu i Genewy brzmiał zapewne dość zabawnie. Bo chociaż w Szwajcarii mówi się po niemiecku, francusku i włosku, do Portugalii daleko.
Nie było czekania na rzuty karne, ale nie było też już sił. Pięciu piłkarzy stało pod własnym polem karnym, pięciu pod polem karnym przeciwnika, w jednej i drugiej drużynie, coś takiego jak środek pola nie istniało. Kiedy wydawało się, że ciekawy mecz zakończy się bezbramkowym remisem zaczęło się trzęsienie ziemi. Messi znowu przyspieszył, minął jednego przeciwnika, mógł strzelać, ale wypatrzył Di Marię na prawym skrzydle, świetnie broniący do tej pory Diego Benaglio skapitulował.
Sędzia doliczył trzy minuty, Szwajcarzy znowu rzucili się do ataków, Hitzlfeld wysłał do przodu nawet Benaglio. Argentyńczycy zaczęli brudną grę, prowokowali przeciwników, odkopywali piłkę, w pewnym momencie ktoś wrzucił nawet dodatkową z ławki rezerwowych. Naprawdę blisko było bójki, kiedy do gardeł skoczyli sobie asystenci trenerów, a z nimi reszta składu. W ostatniej minucie Szwajcarzy zmarnowali dwie sytuacje, które będą im się teraz śnić miesiącami, najpierw Blerim Dżemali trafił w słupek, a piłka, która wróciła mu pod nogi, odbiła się poza linię końcową. Później jeszcze Shaqiri przymierzył w mur z rzutu wolnego.