Trener Amerykanów Juergen Klinsmann obiecywał, że jego piłkarze rzucą się na rywala, by rozstrzygnąć mecz jak najszybciej. Wiedział, że każda upływająca minuta będzie działać na korzyść Belgów.
Tak było w pierwszym spotkaniu, gdy Belgia przegrywała z Algierią, ale w ostatnich 20 minutach wbiła jej dwie bramki. Tak było i z Rosją, której jedynego gola – dającego awans – strzeliła w samej końcówce. I wreszcie w meczu z Koreą Południową, też zakończonym zwycięstwem 1:0.
Belgowie pozwolili się wyszumieć także Amerykanom, a potem – jak zapowiadał ich selekcjoner Marc Wilmots – poszli na wojnę. Były ofiary (kontuzja Fabiana Johnsona; zmieniony po półgodzinie) i ładniejsza niż dotychczas gra, brakowało tylko efektów. Zbyt długie rozgrywanie piłki, niepotrzebne dryblingi, przewidywalne dośrodkowania i słabe, techniczne strzały: to nie jest sposób na pokonanie Ameryki.
Wilmots od pierwszej minuty wystawił w ataku Divocka Origiego. 19-letni napastnik Lille zastąpił rozczarowującego w poprzednich spotkaniach Romelu Lukaku. Gdyby nie kontuzja Christiana Benteke, Origi w ogóle nie pojechałby do Brazylii. A to on wprowadził drużynę do fazy pucharowej, a wczoraj od początku nękał Tima Howarda i jego kolegów z obrony. Mógł trafić sam (m.in. strzał głową w poprzeczkę), mógł mieć asystę, ale uderzenie Kevina Mirallasa zatrzymał nogą Howard.
Belgowie zdawali sobie sprawę, że ten mecz trzeba rozstrzygnąć przed rzutami karnymi. Origi na dogrywkę już nie wyszedł, zmienił go Lukaku. Od razu przeprowadził akcję, która zakończyła – jak się później okazało, tylko na chwilę – męki jego zespołu (gol Kevina De Bruyne), a na 2:0 podwyższył sam po kontrataku.