Gdyby Brazylia (Canarinhos) spotykała się z Kolumbią (Cafeteros) w fazie grupowej, byłaby zdecydowanym faworytem. Ale dziś, kiedy wiemy o obydwu drużynach więcej, faworyta nie ma. Oczywiście, pod warunkiem że sędziowie będą obiektywni.
Brazylijczycy opierają swoją grę praktycznie na jednym zawodniku – Neymarze, Kolumbijczycy mają takich filarów więcej. Kiedy w ostatnich dniach gruchnęła wieść, że Neymar został kontuzjowany, informacji o stanie jego zdrowia słuchały w Brazylii miliony kibiców. Oficjalny komunikat musiał wydać lekarz reprezentacji Jose Luiz Runco, który stwierdził, że „Neymar bez żadnych wątpliwości jest zdolny do gry".
Ta wieść uspokoiła tłumy, świadome, co znaczy Neymar dla reprezentacji. A on świetnie wytrzymuje presję narodu oczekującego, że dokona cudów jak Pele, po nim Romario, Ronaldo czy Ronaldinho. I daje sobie radę ze wszystkimi kolejnymi obrońcami, dla których wyłączenie go z gry, unieszkodliwienie, a nawet zrobienie mu krzywdy, jest celem. Zasada wpajana obrońcom jest w tym wypadku zawsze taka sama: piłka może przejść, Neymar nigdy.
Problem Brazylii polega na tym, że Neymar jest jeden. Każda kolejna reprezentacja Canarinhos, która wygrywała mundial, miała w pierwszej jedenastce lidera i kilku niewiele od niego słabszych pomocników. W dzisiejszej nie ma takiego podziału ról. Są dobrzy zawodnicy, jeszcze nie ma zespołu. Ktoś po meczu z Chile powiedział, że miarą bezsiły Brazylii jest to, że wyróżniał się Hulk.
Ludzka twarz trenera
Bohaterem spotkania był bramkarz Julio Cesar. To też o czymś świadczy. Brazylia miała na ogół bramkarzy odstających poziomem od zawodników z pola, bo w ojczyźnie pięknej gry wszyscy chcą strzelać bramki, a nikt nie chce stać między słupkami.